Wiedza radosna, Księga druga

Nietzsche

57.

Do realistów. – Wy ludzie trzeźwi, którym się zdaje, że jesteście uzbrojeni przeciw namiętności i marzycielstwu i chętnie chcielibyście pustkę swą obnosić jako dumę i ozdobę, nazywacie się realistami i dajecie do zrozumienia, że świat jest taki, jak wam się wydaje; że jedynie przed wami rzeczywistość stoi bez zasłony i że wy sami jesteście może najlepszą jej częścią – o wy miłe posągi z Sais! Lecz nie jesteścież i wy w waszym najbardziej odsłonionym stanie w najwyższym jeszcze stopniu istotami namiętnymi i ciemnymi, w porównaniu z rybami, i zawsze jeszcze nazbyt podobni do zakochanego artysty? – A czymże jest dla zakochanego artysty „rzeczywistość”! Zawsze jeszcze obnosicie z sobą oceny rzeczy, które mają źródło swe w namiętnościach i ukochaniach dawniejszych stuleci! Zawsze jeszcze jest trzeźwość wasza przesiąknięta tajemnym i niezniszczalnym upojeniem! Wasza miłość „rzeczywistości” na przykład – ach, to stara, prastara „miłość”! W każdym odczuciu, w każdym wyrazie zmysłów tkwi część tej starej miłości; i tak samo pracowało i działało w tym jakieś marzycielstwo, jakiś przesąd, nierozum, niewiadomość, obawa i ileż wszystkiego innego! Ta góra ówdzie! Ta chmura tam! Cóż jest w tym „rzeczywistego”? Odejmijcie od tego urojenie i cały ludzki przydatek, wy trzeźwi! Tak, gdybyście to mogli! Gdybyście mogli zapomnieć o swym pochodzeniu, o swojej przeszłości, o swojej przygotowawczej nauce – o całej swej człowieczości i zwierzęcości! Nie ma dla nas żadnej „rzeczywistości” – ani też dla was, wy trzeźwi jesteśmy sobie daleko mniej obcy, niż mniemacie, a może nasza dobra wola otrząśnięcia się z upojenia jest tak samo godna szacunku, jak wasza wiara, że jesteście w ogóle do upojenia niezdolni.

58.

Tylko jako twórcy! – Sprawiało mi trud największy i ciągle jeszcze największy trud mi sprawia: wyrozumieć, że niewymownie więcej zależy na tym, jak się rzeczy nazywają, niż czym są. Opinia, miano, pozór, uchodzenie za coś, obiegowa miara i waga pewnej rzeczy – będąca w początku najczęściej błędem i dowolnością, narzuconą na rzecz, jak suknia zupełnie obca jej istocie, a nawet skórze – stopniowo przez wiarę w to i dalszy jej wzrost z pokolenia w pokolenie, przyrasta do rzeczy i wrasta w nią i staje się samym jej ciałem; początkowy pozór staje się w końcu prawie zawsze istotą i działa jako istota! Jakim musiałby być szaleńcem, kto by mniemał, że wystarczy wskazać owo źródło i ową mglistą osłonę złudy, by zniweczyć ten za istotny uważany świat, tę tak zwaną „rzeczywistość”! Tylko jako twórcy możemy niweczyć! – Lecz nie zapominajmy też i tego, że wystarczy stworzyć nowe miana i oceny, i prawdopodobieństwa, by na długi ciąg trwania nowe stworzyć „rzeczy”.

59.

My artyści! – Jeżeli kochamy jaką kobietę, to łatwo powziąć nam nienawiść do natury, na myśl o wszystkich tych obrzydliwych naturalnościach, na które narażona jest każda kobieta; chętnie pomijamy to w ogóle myślą, lecz gdy raz dusza nasza otrze się o te rzeczy, to drży niccierpliwie i spogląda, jak się rzekło, na naturę z pogardą. Czujemy się obrażeni, zdaje się nam, że natura sięga w nasze posiadanie najmniej poświęcanymi rękoma. Wówczas zatyka się uszy na wszelką fizjologię i wyrokuje się w sobie zwyczajnie: „nie chcę nic słyszeć o tym, że człowiek jest czymś innym jeszcze niż duszą i kształtem!”. „Człowiek pod skórą” jest dla wszystkich kochających odrazą i myślą potworną, obrazą Boga i miłości. – Otóż to, co teraz jeszcze odczuwa kochający w stosunku do natury i naturalności, to odczuwał niegdyś czciciel Boga i jego „świętej wszechmocy”: we wszystkim, co wyrzekli o naturze astronomowie, geologowie, fizjologowie, lekarze, widział wtargnięcie w swe najcenniejsze posiadanie, a następnie napaść – a nadto bezwstyd napastnika! „Prawo natury” brzmiało mu już jako spotwarzanie Boga. W gruncie rzeczy byłby chętnie widział wszelką mechanikę sprowadzoną na powrót do moralnych aktów woli i samowoli: lecz, ponieważ nikt mu wyświadczyć nie mógł tej przysługi, więc zatajał przed sobą wszelką naturę i mechanikę, jak tylko umiał, i żył we śnie. O, ci ludzie dawniejsi znali się na śnieniu i nie potrzebowali dopiero zasypiać! – A i my, ludzie dzisiejsi, znamy się jeszcze na tym zbyt dobrze, mimo całą naszą dobrą wolę czuwania i życia we dnie. Wystarczy kochać, nienawidzić, pożądać, w ogóle czuć – a natychmiast nawiedza nas duch i siła snu i wchodzimy, nieczuli na wszelkie niebezpieczeństwa, z otwartymi oczyma, na najniebezpieczniejsze drogi, w górę na dachy i wieże marzycielstwa, jak gdyby urodzeni do wspinania się – my lunatycy dzienni! My artyści! My taiciele naturalności! My chorzy na księżyc i na Boga! My śmiertelnie cisi, nieznużeni wędrowcy po wyżynach, w których nie widzimy wyżyn, lecz równiny, swoje bezpieczeństwa!

60.

Kobiety i ich działanie na odległość. – Mamże jeszcze uszy? Czy jestem już tylko uchem i niczym więcej? Stoję tu wśród waru kipiących bałwanów, których białe płomienie sięgają stóp mych swymi językami – ze wszystkich stron ogarnia mnie wycie, groźba, krzyk, łoskot, gdy tymczasem w najgłębszcj głębi stary Ziemiowstrząsca pieśń swą śpiewa, głucho jak bawół ryczący; wybija sobie przy tym taki ziemią wstrząsający takt, że nawct tym tu potworom skalnym serce drży w piersiach. Nagle, jakby z nicości zrodzony, zjawia się przed bramą tego piekielnego labiryntu, o kilka sążni odległy – wielki żaglowiec, jak widmo sunący w milczeniu. O, ta widmowa piękność! Jakimż mnie czarem przejmuje! Co? Czyż okręt ten wiezie całą ciszę i spokój świata? Czyż na tym cichym miejscu zasiadło me szczęście samo, moje szczęśliwszeja, ma druga, uwieczniona sarność? Jeszcze nie martwa, a jednak już nie żyjąca? Jako nadprzyrodzona, cicha, patrząca, ślizgająca się, bujająca istota pośrednia? Podobna statkowi, który białymi żaglami swymi, jak motyl olbrzymi, ponad ciemne wzlatuje morza! Tak! Wzlatywać ponad istnienie! Tego się chce! Tego by się chciało! – Zda się, że ten tu zgiełk uczynił mnie fantastą? Wszelki duży zgiełk sprawia, że pokładamy szczęście w ciszy i dali. Gdy mężczyzna pośród swojego zgiełku stoi, gdy oblewają go wzburzone fale jego czynów i zaczynów: wtedy widzi też przesuwające się obok niego istoty, do których szczęścia i zacisza tęskni – są to kobiety. Sądzi on nieledwo, że tam u kobiet mieszka jego lepsza samość: że w cichych tych miejscach nawet najgłośniejsze wzburzenie martwą staje się ciszą, a życie samo snem o życiu. A jednak! Jednak! Szlachetny mój marzycielu! Nawet nanajpiękniejszym żaglowcu jest wiele hałasu i zgiełku, i to niestety tak wiele małego, marnego zgiełku! Czarem i najpotężniejszym działaniem kobiet jest, by rzec językiem filozofów, działanie na odległość, actio in distans: na to jednak trzeba, naprzód i przede wszystkim – odległości!

61.

Na cześć przyjaźni. – Że uczucie przyjaźni w starożytności za najwyższe uchodziło uczucie, wyższe nawet niż najbardziej sławiona duma poprzestająccgo na samym sobie i mędrca, a nawet niejako za jego jedyne i jeszcze świętsze braterstwo: to wyraża bardzo dobrze opowieść o owym królu macedońskim, który gardzącemu światem filozofowi ateńskiemu darował jeden talent i otrzymał go odeń z powrotem. „Jak to? – rzekł król – czyż nie ma on żadnego przyjaciela?” Chciał przez to powiedzieć: „czczę tu dumę mędrca i człowieka niezależnego, lecz czciłbym jego człowieczość jeszcze bardziej, gdyby przyjaciel był w nim odniósł nad jego dumą zwycięstwo. Filozof ten skarlał w moich oczach, gdy okazał, że nie zna jednego z dwóch najwyższych uczuć – i to wyższego!”.

62.

Miłość. – Miłość wybacza ukochanemu nawet żądzę.

63.

Kobieta i muzyka. – Jak to się dzieje, że ciepłe i deszczowe powiewy sprowadzają z sobą też nastrój muzyczny i wynalazczą rozkosz melodii? Czy nie są to te same powiewy, które napełniają kościoły i budzą w kobietach zakochane myśli?

64.

Sceptycy. – Lękam się, że postarzałe kobiety są w tajemnej skrytce swego serca sceptyczniejsze niż wszyscy mężczyźni: biorą one powierzchowną stronę istnienia za jego istotę, a wszelką cnotę i głąb za osłonę tej „prawdy”, jedynie za wielce pożądania godną osłonę pewnego pudendum – więc za kwestię przyzwoitości i wstydu, i za nic więcej!

65.

Oddanie się. – Są kobiety szlachetne, pod pewnym względem ubogie duchem, które, chcąc wyrazić swe najgłębsze oddanie się, nie umieją sobie poradzić inaczej, chyba ofiarując swą cnotę i wstyd: jest to dla nich to, co mają najwyższego. I często dar ten zostaje przyjęty, nie obowiązując tak głęboko, jak to przypuszczają dawczynie – bardzo smętna historia!

66.

Siła słabych. – Wszystkie kobiety są w tym przemyślne, że przesadzają swą słabość, nawet są wynalazcze w słabości, by zdawać się ogromnie kruchymi ozdobami, którym nawet pyłek ból sprawia; istnienie ich powinno przypominać myśli i sumieniu mężczyzny jego niezgrabność. Tak bronią się one przed silnymi i wszelkim „prawem pięści”.

67.

Udawanie samego siebie. – Teraz ona go kocha, więc odtąd patrzy przed siebie z tak spokojnym zaufaniem, jak krowa: lecz biada! To właśnie czarowało go, że zdawała się na wskroś zmienna i nieuchwytna! Miał on bowiem już za wiele niezmiennej pogody w sobie samym! Czyżby nie uczyniła dobrze, gdyby udawała swój dawny charakter? Udawać brak miłości? Czyż jej nie radzi tak miłość? Vivat comoedia!

68.

Wola i powolność. – Przyprowadzono raz młodzieńca do pewnego mędrca i powiedziano: „Patrz, oto zepsuły go kobiety!”. Mędrzec potrząsnął głową i uśmiechnął się. „To mężczyźni, zawołał, psują kobiety: a za wszystko, w czym kobiety pobłądzą, powinno się mężczyznom nakładać pokutę i poprawę – bo mężczyzna tworzy sobie obraz kobiety, a kobieta wedle tego kształtuje się obrazu”. – „Jesteś za łagodny dla kobiet, rzekł jeden z otaczających, nie znasz ich!” Mędrzec odparł: „Rzeczą mężczyzny jest wola, rzeczą kobiety powolność – takie jest prawo płci, zaprawdę, twarde dla kobiety prawo! Wszyscy ludzie niewinni są swemu istnieniu, kobiety są jednak niewinne w drugiej potędze: któż może dość mieć dla nich oliwy i łagodności”. – „Cóż mi tam oliwa! Co mi tam łagodność! – zawołał inny z tłumu: trzeba kobiety lepiej wychowywać!” – „Trzeba mężczyzn lepiej wychowywać” – rzekł mędrzec i skinął na młodzieńca, by poszedł za nim. – Lecz młodzieniec za nim nie poszedł.

69.

Zdolność do zemsty. – Że ktoś bronić się nie może, a przeto też nie chce, to nie przynosi mu jeszcze w naszych oczach wstydu; lecz lekceważymy tego, kto do zemsty nie ma ani możności, ani dobrej woli – obojętne, czy to mężczyzna, czy kobieta. Czyby mogła nas przykuć do siebie (lub jak mówią „spętać”) kobieta, po której nie spodziewamy się, że w danym razie umiałaby użyć sztyletu (jakiego bądź rodzaju sztyletu) przeciw nam? – lub przeciw sobie: co w pewnym wypadku jest dotkliwszą zemstą (zemsta chińska).

70.

Władczynie władców. – Głęboki, potężny głos altowy, jaki się nieraz słyszy w teatrze, podnosi czasem przed nami zasłonę możliwości, w które nie wierzymy zazwyczaj: wierzymy naraz, że mogłyby istnieć gdzieś na świecie kobiety o wysokich, bohaterskich, królewskich duszach, zdolne i gotowe do wspaniałych wystąpień, postanowień, poświęceń, zdolne i gotowe do władztwa nad mężczyznami, ponieważ stało się w nich nad płeć wyższym, ucieleśnionym ideałem to, co w mężczyźnie najlepszego. Wprawdzie, wedle zamysłu teatru, nie powinny takie głosy właśnie tego o kobiecie dawać pojęcia: zwykle powinny one przedstawiać idealnego męskiego kochanka, na przykład Romea. Lecz wedle mego doświadczenia sądząc, teatr i muzyk, oczekując po takim głosie takiego skutku, prawidłowo się przeliczają. Nie wierzy się w tych kochanków: głosy te zabarwione są zawsze jeszcze czymś z matki i pani domu, i właśnie wówczas najwięcej, gdy w dźwięku ich tkwi miłość.

71.

O kobiecej czystości. – Jest coś zdumiewającego i niebywałego w wychowaniu kobiet dostojnych, może nawet nie ma nic paradoksalniejszego. Cały świat zgodził się na to, by in eroticis wychowywać je najmożliwiej w nieświadomości i wpajać im w dusze głęboki wstyd przed podobnymi sprawami i najskrajniejszą niecierpliwość i ucieczkę na wspomnienie tych rzeczy. Tylko w tym wypadku w gruncie rzeczy narażona jest „cześć” kobieca: czegóż by im zresztą nie wybaczono! Lecz co do tego winny pozostać w nieświadomości aż do głębi serca; nie powinny mieć ani oczu, ani uszu, ani słów, ani myśli na to swoje „zło”: nawet wiedzieć jest już w tym wypadku złem. Lecz oto patrzcie! Jakby srogim uderzeniem gromu być przerzuconą przez małżeństwo w rzeczywistość i świadomość – i właśnie przez tego, którego najbardziej się kocha i czci; przyłapać miłość i wstyd na sprzeczności, co więcej musieć odczuwać jednocześnie zachwyt, oddanie się, obowiązek, współczucie i strach z powodu nieoczekiwanego sąsiedztwa Boga i zwierzęcia i czegóż jeszcze prócz tego – rzeczywiście zadzierzgnięto tu sobie węzeł duszny, który nie ma sobie równego! Nawet współczująca ciekawość najmędrszego znawcy serc ludzkich nie starczy do odgadnięcia, jak ta lub owa kobieta potrafi połapać się w tym rozwiązaniu zagadki i w tej zagadce rozwiązania, i co za grozą przejmujące, daleko sięgające podejrzenia budzić się muszą w tej biednej, z wszystkich spoideł wysadzonej duszy, a nawet jak w punkcie tym zarzuca swe kotwice ostateczna filozofia i sceptycyzm kobiecy! – A potem to samo głębokie milczenie co przedtem; a często milczenie przed samą sobą, zamykanie oczu przed samą sobą. – Młode kobiety starają się bardzo, by zdawać się powierzchownymi i bezmyślnymi; najprzemyślniejsze wśród nich udają pewnego rodzaju zuchwałość. – Kobiety skore są odczuwać swych mężów jako znak pytania swojej czci, a dzieci swe jako apologię lub pokutę – dzieci są im potrzebne, życzą sobie dzieci, w zupełnie innej myśli, niż mężczyzna dzieci sobie życzy. – Słowem, nie można być dość łagodnym dla kobiet!

72.

Matki. – Zwierzęta myślą zupełnie co innego o samicach niż ludzie: dla nich oznacza samica istotę płodną. Nie ma w nich miłości ojcowskiej, lecz jakby miłość dla dzieci kochanki i nawyknienie do nich. Samice znajdują w dzieciach zadowolenie swej żądzy panowania, własność, zatrudnienie, coś dla nich zupełnie zrozumiałego, z czym gwarzyć można: to wszystko razem jest miłością macierzyńską – można ją porównać z miłością twórcy dlaswego ula. Ciąża uczyniła kobiety łagodniejszymi, cierpliwszymi, lękliwszymi, uleglejszymi; i tak samo duchowa ciąża wytwarza charakter ludzi kontemplacyjnych, który podobny jest do charakteru kobiecego – są to męskie matki. – U zwierząt uchodzi rodzaj męski za płeć piękną.

73.

Święte okrucieństwo. – Do pewnego świętego przystąpił człowiek, trzymając na rękach noworodka. „Co mam począć z tym dzieckiem?” – spytał. – „Jest nędzne, kalekie, a nie ma dość życia, by umrzeć”. „Zabij je – zawołał święty straszliwym głosem – zabij je, a potem trzy dni i trzy noce trzymaj je w swych ramionach, by pozostało ci w pamięci – nie będziesz nigdy płodził dzieci, kiedy nie czas tobie po temu, by płodzić”. – Gdy mąż to usłyszał, odszedł zawiedziony; a wielu ganiło świętego, ponieważ doradzając zabić dziecko, doradzał okrucieństwo. „Lecz nie jestże okrutniej pozwolić mu żyć?” – rzekł święty.

74.

Nie mające powodzenia. – Nie mają powodzenia te biedne kobiety, które w obecności człowieka kochanego stają się niespokojne i niepewne i mówią zbyt wiele; gdyż mężczyzn uwodzi najsnadniej pewna potajemna i flegmatyczna czułość.

75.

Trzecia płeć. – Mały mężczyzna jest paradoksem, lecz zawsze mężczyzną – atoli małe kobietki zdają mi się, w porównaniu z rosłymi kobietami, należeć do innej płci – rzekł stary tancmistrz. Mała kobieta nie jest nigdy piękna – rzekł stary Arystoteles.

76.

Największe niebezpieczeństwo. – Gdyby za wszech czasów nie była istniała nadmierna liczba ludzi, którzy wychowanie swej głowy – swej „rozumności” – uważali za swą dumę, swój obowiązek i swą cnotę; których jako przyjaciół „zdrowego chłopskiego rozumu” obrażało lub zawstydzało wszelkie rojenie i wybujałość myśli: to byłaby ludzkość od dawna zginęła! Unosił się i unosi ponad nią ustawicznie jako największe jej niebezpieczeństwo, wybuchający obłęd – to znaczy właśnie wybuch upodobania w odczuwaniu, widzeniu i słyszeniu, rozkoszowanie się niekarnością głowy, radość z ludzkiego nierozumu. Przeciwieństwem świata obłąkańców nie jest prawda i pewność, lecz powszechność i wszechobowiązkowość jakiejś wiary, słowem brak dowolności w sądzeniu. A największą dotąd pracą człowieka było dojście do wzajemnego zgodzenia się co do bardzo wielu rzeczy i narzucenie sobie prawa zgodności – obojętne, czy rzeczy te prawdziwe są, czy fałszywe. Oto wychowanie głowy, które ludzkość otrzymała. Leez popędy przeciwne są zawsze jeszcze tak silne, że w gruncie rzeczy o przyszłości ludzkiej z małą można mówić ufnością. Ustawicznie posuwa i przesuwa się jeszcze obraz rzeczy, a może teraz więcej i szybciej niż kiedykolwiek; ustawicznie buntująsię najwyszukańsze właśnie duchy przeciw obowiązkowości powszechnej – badacze prawdy przede wszystkim! Ustawicznie wiara owa, jako wiara powszechna, budzi wstręt i nową pożądliwość w głowach wytworniejszych; i już owo powolne tempo, którego ona dla wszystkich duchowych przebiegów wymaga, owo naśladowanie żółwi, uznawane tu za normę, zmienia poetów i artystów w zbiegów: w tych niecierpliwych duchach wybucha formalna rozkosz z obłędu, ponieważ obłęd tak wesołe ma tempo! Potrzeba więc cnotliwych intelektów – ach, chcę użyć najmniej dwuznacznego słowa – potrzeba cnotliwej głupoty, potrzeba niewzruszonych taktomierzy powolnego ducha, aby wyznawcy wielkiej wiary powszechnej mogli razem pozostać i dalej taniec swój tańczyć: nakazuje to i wymaga tego potrzeba najgłówniejsza. My inni jesteśmy wyjątkiem i niebezpieczeństwem – potrzebujemy wiecznie obrony! – Tak, dałoby się niejedno rzec na korzyść wyjątku, pod warunkiem, że nie zechce być nigdy prawidłem.

77.

Zwierzę z czystym sumieniem. – Pospolitość we wszystkim tym, co się podoba na południu Europy – choćby w operze włoskiej (na przykład Rossiniego lub Belliniego) lub w hiszpańskim romansie awanturniczym (we francuskim przebraniu Gila Blasa [główna postać powieści Allain René Lesage'a (1668-1747) Przypadki Idziego Blasa, wzorowanej na hiszpańskiej powieści łotrzykowskiej] dla nas najdostępniejszym) – nie uchodzi mej uwagi, jednak nie obraża mnie, tak samo jak pospolitość, którą napotykamy podczas wędrówki przez Pompeję, a w gruncie rzeezy nawet przy czytaniu każdej starożytnej książki: skąd to pochodzi? Czy stąd, że każda pospolitość występuje tu bez wstydu – tak odważnie i z taką pewnością siebie, jak coś szlachetnego, miłego i namiętnego w tego samego rodzaju muzyce i powieściach? „Zwierzę ma takie samo prawo, jak człowiek: niech więc sobie wolno biega, a ty, mój człowieku, jesteś też jeszcze tym zwierzęciem, mimo wszystko!” – To zdaje mi się morałem rzeczy i właściwością tych ludzi z południa. Smak zły ma takie samo prawo, jak dobry, a nawet pierwszeństwo przed nim, jeśli jest konieczną potrzebą, zaspokojeniem niezawodnym, a zarazem językiem ogólnym, maską i gestem bezwzględnie zroumiałymi: dobry, wybredny smak ma natomiast zawsze coś szukającego, próbującego, niezupełnie pewnego swego zrozumienia – nie jest i nie był nigdy popularny. Popularna jest i pozostanie maska! Niech więc płynie sobie wszelka ta maskarada w melodiach i kadencjach, w skokach i uciesznościach rytmu tych oper! Nawet starożytne życie! Cóż rozumie się z niego, jeśli się nie rozumie uciechy z maski, czystego sumienia wszystkiego, co pod maską! Jest w tym kąpiel i wypoczynek starożytnego ducha – a może kąpiel ta była dla rzadkich i wzniosłych natur starożytnego świata potrzebniejsza jeszcze niż dla pospolitych. – Natomiast obraża mnie niewymownie pewien pospolity zwrot w dziełach północnych, na przykład w muzyce niemieckiej. Czuć w tym wstyd, artysta zniżył się przed sobą samym i nie mógł się nawet ustrzec, by się nie zarumienić: wstydzimy się wraz z nim i obrażeni jesteśmy, ponieważ przeczuwamy, iż sądzi, że do nas zniżać się musi.

78.

Za co powinniśmy być wdzięczni. – Dopiero artyści, a mianowicie teatralni, wprawili ludziom oczy i uszy, aby z pewną przyjemnością słuchali i patrzyli na to, czym każdy sam jest, co sam przeżywa, czego sam chce; dopiero oni nauczyli nas czcić bohatera, który wkażdym z tych ludzi codziennych się kryje, i sztuki, jak oglądać można samego siebie jako bohatera, z odległości i niejako w uproszczeniu i przejaśnieniu – sztuki „wystawienia na scenie” samego siebie. W ten sposób jedynie wychodzimy poza niektóre niskie w nas szczegóły! Bez tej sztuki nie bylibyśmy niczym innym, tylko przednim planem i znajdowalibyśmy się naj zupełniej pod klątwą owej optyki, która temu co najbliższe i naj pospolitsze wydawać się każe potwornie wielkim i rzeczywistością. – Może podobnego rodzaju zasługę ma religia, która na grzeszność każdego poszczególnego człowieka patrzeć kazała przez szkło powiększające i uczyniła z grzesznika wielkiego, nieśmiertelnego zbrodniarza; zakreślając wkoło niego wieczne perspektywy, nauczyła człowieka patrzeć na siebie z odległości i jako na coś należącego do przeszłości i skończonego.

79.

Urok niedoskonałości. – Widzę tu poetę, który, jak niejeden człowiek, wywiera większy urok swoją niedoskonałością niż tym, co pod jego ręką zaokrągla się i staje doskonałe – nawet powodzenie i sławę zawdzięcza bardziej swej najzupełniejszej niemocy niż swemu sił bogactwu. Dzieło jego nigdy nie wypowiada zupełnie tego, co by właściwie chciał wypowiedzieć, co by chciał był zobaczyć: zda się, że miał przedsmak wizji, a nigdy jej samej. Lecz ogromna pożądliwość tej wizji pozostała mu w duszy i z niej czerpie on swoją równie ogromną wymowność pragnienia i żądzy. Przez nią to wynosi swego słuchacza ponad swe dzieło i wszystkie „dzieła” i użycza mu skrzydeł do wzlatania tak wysoko, jak zresztą słuchacze nigdy nie wzlatują. Stawszy się tak sami poetami i widzącymi, odpłacają sprawcy swego szczęścia podziwem, jak gdyby on przywiódł ich bezpośrednio do widzenia tego, co ma najświętszego i ostatecznego, jak gdyby on cel swój osiągnął i wizję swą rzeczywiście widział i jej udzielił. Wychodzi na dobre sławie jego, że właściwie do celu nie dotarł.

80.

Sztuka i przyroda. – Grecy (lub przynajmniej Ateńczycy) słuchali chętnie dobrej wymowy. Mieli nawet do tego pożądliwą skłonność, która ich bardziej niż cokolwiek innego, odróżnia od nie-Greków. Żądali tedy nawet od namiętności na scenie, by mówiła dobrze i poddawali się z przyjemnością nienaturalności wiersza dramatycznego. W naturze jest przecie namiętność tak skąpa w słowa! Tak niema i zakłopotana! Lub jeśli znajduje słowa, tak zmieszana i nierozumna i wstydząca się samej siebie! Teraz przywykliśmy wszyscy, dzięki Grekom, do tej nienaturalności na scenie, tak jak dzięki Włochom znosimy i chętnie znosimy inną nienaturalność, namiętność śpiewającą. – Stało się dla nas potrzebą, której rzeczywistość w nas zadowolić nie może, słuchać ludzi mówiących dobrze i dokładnie w najcięższych położeniach. Zachwyca nas teraz, jeśli bohater tragiczny znajduje słowa i uzasadnienia, i ruchy wymowne i w całości niezakłóconą duchowość tam nawet jeszcze, gdzie życie ku otchłaniom się zbl iża, a człowiek rzeczywisty zazwyczaj traci głowę, a z pewnością piękną wymowę. Ten rodzaj rozmijania się z naturą jest może najprzyjemniejszą ucztą dla człowieczej dumy; gwoli niej lubi ona w ogóle sztukę, jako wyraz wzniosłej, bohaterskiej nienaturalności i konwenansów. Czyni się słusznie zarzut poecie dramatycznemu, jeśli nie wszystko przemienia w rozum i słowo, lecz jeszcze zachowuje pewną resztę milczenia – tak jak się nie jest zadowolonym z muzyka, który dla najwyższego uczucia nie umie znaleźć melodii, lecz tylko pełne uczucia, „naturalne” jąkanie i krzyki. Tu właśnie należy byćsprzecznym z naturą! Tu p o w i n i c n właśnie urok złudzenia wyższemu ustąpić urokowi! Grecy zachodzą na tej drodze daleko, daleko – zastraszająco daleko! Jak nadawali swej scenie możliwą wąskość i jak zabraniali sobie wszelkiego działania przez głębokie tylne tła, jak uniemożliwiali aktorowi grę twarzy i poruszenia i zmieniali go w uroczyste, sztywne, zamaskowane straszydło, tak też odebrali namiętności samej jej głębokie tło i narzucili nakaz pięknego mówienia, a nawet uczynili w ogóle wszystko, by przeciwdziałać żywiołowemu działaniu budzących grozę i litość obrazów. Właśnie, że nie chcieli grozy i litości. – Arystotelesowi cześć, najwyższa cześć! Lecz niewątpliwie nie trafił on w sedno, gdy mówił o ostatecznym tragedii greckiej celu! Przypatrzmy się przecie greckim poetom tragicznym, by ujrzeć, c o właściwie pobudzało ich pilność, ich wynalazczość, ich współzawodnictwo – z pewnością nie zamiar pognębienia widza mocą uczuć! Atcńczyk szedł do teatru, by słuchać pięknych mów! O piękne mowy chodziło też Sofoklesowi! – wybaczcie mi moje kacerstwo! Zupełnie odmiennie ma się rzecz z poważną operą: wszyscy jej mistrze zmierzają do tego, by przypadkiem nie rozumiano ich osób. „Przy sposobności pochwycone słowo mogłoby przyjść z pomocą nieuważnemu słuchaczowi: w całości sytuacja musi się sama wyjaśnić – na mowach nic nie zależy!” – tak myślą oni wszyscy i wszyscy błazeństwa stroją ze słowami. Może brakło im tylko odwagi do zupełnego wyrażenia ostatecznego lekceważenia słowa. Nieco więcej zuchwałości w Rossinim, a byłby kazał śpiewać wszędzie lu-la-la-la – i byłby w tym rozum! Właśnie, że nie powinno się wierzyć osobom opery „na słowo”, tylko na dźwięk! To jest różnica, to piękna nienaturalność, gwoli której chodzi się na opery! Nawet recitativo secco [suchy recytatyw, tzn. z prostym akompaniamentem] nie chce, by go słuchano jako słowa i tekstu. Ten rodzaj półmuzyki ma raczej użyczać muzykalnemu uchu przede wszystkim krótkiego wypoczynku (wypoczynku po melodii, jako najwyższej i zarazem najbardziej natężonej rozkoszy tej sztuki) – lecz nie mniej i czegoś innego: to jest rosnącej niecierpliwości, rosnącego oporu, nowego pożądania całkowitej muzyki, melodii. – Jak z tego punktu widzenia ma się rzecz ze sztuką Ryszarda Wagnera? Może tak samo? Może inaczej? Często zdawało mi się, jak gdyby należało się wyuczyć przed przedstawieniem na pamięć słów i muzyki jego utworów: bez tego – tak mi się zdawało – nie słyszy się ani słów, ani nawet muzyki.

81.

Smak grecki. – „Cóż w tym pięknego? – rzekł ów mierniczy po pewnym przedstawieniu Ifigenii – nic przez to nie zostało dowiedzione!” Byliżby Grecy tak dalecy od tego smaku? W Sofoklesie przynajmniej jest „wszystko dowiedzione”.

82.

Esprit niegreckie. – We wszelkim myśleniu swym są Grecy nieopisanie logiczni i prości; przynajmniej w ciągu swych długich dobrych czasów nie uprzykrzyli sobie tego, jak to się dzieje często z Francuzami, którzy nazbyt chętnie małe czynią uskoki w kierunku przeciwnym i właściwie znoszą ducha logiki tylko wtedy, gdy ten przez mnogość takich małych uskoków swą towarzyską zdradza grzeczność, swe towarzyskie zaparcie się siebie. Logika wydaje się im koniecznąjak chleb i woda, lecz też jak one strawą więzienną, jeśli ma się ją spożywać samą tylko, bez niczego. W dobrym towarzystwie nie należy chcieć mieć zawsze ijedynie słuszność, jak chce wszelka czysta logika. Stąd mała dawka nierozumu wewszelkim esprit francuskim. – Zmysł towarzyski Greków był daleko mniej rozwinięty, niż jest i był zmysł Francuzów: stąd tak mało esprit w ich najświetniejszych duchem mężach, stąd tak mało posiadają dowcipu nawet ich dowcipnisie – ach! – nie uwierzycie już tym moim zdaniom, a ileż jeszcze tego rodzaju mam ich na sercu! – Est res magna tacere [wielką rzeczą jest milczenie] – mówi Marcjalis i wszystkie gaduły.

83.

Przekłady. – Można ocenić stopień zmysłu historycznego, jaki posiada pewien czas, podług tego, jak dokonywa przekładów i stara się sobie przyswoić minione czasy i książki. Francuzi za Corneille'a, a także jeszcze z czasu rewolucji opanowali starożytność rzymską w sposób, na jaki byśmy my nie mieli już odwagi – dzięki naszemu wyższemu zmysłowi historycznemu. A sama ta rzymska starożytność: jakże gwałtownie i naiwnie zarazem kładła swą rękę na wszystkim, co dobre i wysokie w greckiej dawniejszej starożytności! Jakże przekładali ją na rzymską teraźniejszość! Jakże zacierali z umysłu i bez troski opył skrzydeł motyla-chwili! Tak przekładał Horacy tu i ówdzie Alcaeusa lub Archilocha, tak Propercjusz Kallimacha i Filetasa (poetów tej samej miary co Teokryt, jeśli sądzić nam wolno). Cóż zależało im na tym, że właściwy twórca przeżył to i owo i znaki tego w swój wpisał poemat! – Jako poeci byli oni nieprzyjaźni antykwarskiemu węchowi, który poprzedza zmysł historyczny; jako poeci odrzucali owe zupełnie osobiste rzeczy i nazwy i wszystko, co było własnością jakiegoś miasta, wybrzeża, stulecia, jako ich strój i maska, lecz wstawiali wskok zamiast tego coś teraźniejszego i rzymskiego. Zdają się nas pytać: „Czyż nie powinniśmy ze starego coś nowego dla siebie uczynić i siebie zastosować do niego? Czyż nie powinniśmy tchnąć swej duszy w to martwe ciało? Martwe bo już jest teraz: a jakże szpetne jest wszystko, co martwe!”. – Nie znali rozkoszy płynącej ze zmysłu historycznego; przeszłość i obcość była im przykra, ajako Rzymianom podnietą do rzymskiej zdobyczy. Rzeczywiście, zdobywano wówczas, przekładając – nie tylko w tym znaczeniu, że opuszczano ustępy historyczne: nie, wtrącano napomknienia o teraźniejszości, wykreślano przede wszystkim nazwisko poety i kładziono miast niego swoje – nie odczuwając przy tym, że się popełnia kradzież, lecz z najczystszym sumieniem wielkiego imperium Romanum.

84.

O pochodzeniu poezji. – Miłośnicy fantastyczności w człowieku, będący zarazem rzecznikami nauki o moralności instynktownej, wnioskują tak: „Przypuszczając, że za wszech czasów czczono pożytek jako najwyższe bóstwo, to skąd u diabła wzięła się poezja, to urytmowanie mowy, które raczej jasności wypowiedzenia przeciwdziała, niż ją wspomaga, a które mimo to, jak wyszydzenie wszelkiej pożytecznej celowości, wytrysnęło wszędzie na ziemi i dotąd wytryska? Dzikie piękno nierozumu poezji zbija was, wy pożytkowcy! Właśnie chęć pozbycia się raz pożytku – ona to podniosła człowieka, ona natchnęła go moralnością i sztuką!”. Otóż w tym względzie muszę raz przyjemność zrobić pożytkowcom – mają przecie tak rzadko słuszność, że aż litość bierze! W owych dawnych czasach, które powołały do życia poezję, miano w tym jednak pożytek na oku i to bardzo wielki pożytek, wówczas, gdy pozwolono wtargnąć w mowę rytmowi, owej potędze, która wszystkie atomy zdania na nowo porządkuje, każe słów dobierać i myśl na nowo zabarwia i ciemniejszą, bardziej obcą, dalszą czyni: oczywiście zabobonny pożytek! Rytm miał bogom głębiej wryć w pamięć ludzkienaleganie, skoro zauważono, że człowiek pamięta lepiej wiersz niż mowę niewiązaną. Zarówno mniemano, iż z pomocą rytmicznego tik-tak można być na większe odległości słyszanym. Zdawało się, że urytmowana modlitwa głębiej wniknie w uszy bogów. Przede wszystkim jednak chciano mieć pożytek z owej żywiołowej mocy podbijającej, której człowiek doświadcza, słuchając muzyki. Rytm jest przymusem; wytwarza niepokonalną chęć ulegania, zgadzania się; nie tylko nogi, lecz i sama dusza idzie za taktem – prawdopodobnie, tak wnioskowano, i dusza bogów! Próbowano więc zmuszać ich za pomocą rytmu i działać na nich przemocą: zarzucano na nich poezję, jako magiczną pętlicę. Istniało jeszcze przedziwniejsze wyobrażenie, i ono może przyczyniło się najsilniej do powstania poezji. U Pitagorejczyków pojawia się ono, jako nauka filozoficzna i fortel wychowawczy; lecz od dawna, zanim zjawili się filozofowie, przyznawano muzyce moc wyzwalania uczuć, oczyszczania duszy, łagodzenia ferocia animi [dzikości ducha] – i to właśnie przez rytmiczność w muzyce. Gdy właściwe napięcie i harmonia duszy znikły, musiano tańczyć w takt śpiewaka – to było receptą tej sztuki leczniczej. Z jej pomocą uśmierzył Terpander [VII w. p.n.e., grecki muzyk i poeta] rozruchy, poskromił Empedoklesa szaleńca, oczyścił Damona, młodzieńca chorego na miłość: z jcj pomocą brano też dzikich, głodnych zemsty bogów na kurację. Przede wszystkim przez to, że doprowadzano odurzenie i rozkiełznanie ich uczuć do szczytu, więc szalonego do rozpasania, spragnionego zemsty do upojenia zemstą. Wszystkie orgiastyczne obrzędy pragną ferocia bóstwa za jednym wyładować zamachem i doprowadzić do orgii, aby potem czuło się wolniejszym i spokojniejszym i zostawiło człowieka w pokoju. Melos znaczy, wedle swego źródłosłowu, środek łagodzący, nie przeto, że sam jest łagodny, lecz że działanie jego wpływa łagodząco. – I nie tylko co do pieśni obrzędowej, lecz także co do pieśni świeckiej w najdawniejszych czasach przypuszczano, że rytmiczność wywiera moc magiczną, na przykład przy czerpaniu wody i wiosłowaniu: że pieśń rzuca czary na demonów, którzy, jak sobie wyobrażano, uczestniczą w tych zajęciach, że czyni ich uczynnymi, bezwolnymi i narzędziami człowieka. Przy każdej więc czynności nasuwa się powód do śpiewu – każda czynność związana jest z pomocą duchów; pieśń, działająca czarem, i zażegnania zdają się być postaciami pierwotnymi poezji. Jeśli i do wyroczni używano wiersza – Grecy twierdzili, że heksametr wynaleziono w Delfach – to i tu miał rytm wywierać przymus. Kazać sobie prorokować to znaczy pierwotnie (według wywodu greckiego słowa, który zdaje mi się prawdopodobny): kazać sobie coś przeznaczyć; wierzono bowiem, że przyszłość można wymusić przez pozyskanie sobie Apollina, jego, który wedle najstarszego wyobrażenia jest czymś więcej niż przewidującym bogiem. Formuła obowiązuje przyszłość tak, jak została wymówiona: zupełnie dosłownie i rytmicznie; formuła jednak jest wynalazkiem Apollina, który jako bóg rytmów, zobowiązać może boginie losu. – W ogóle wziąwszy, należy zapytać: czy istniało dla dawnego, zabobonnego rodzaju ludzi coś pożyteczniejszego nad rytm? Z jego pomocą można było wszystko: magicznie pracę wspomagać; Boga zmusić, by się zjawił, był blisko, przysłuchiwał się; urządzić sobie przyszłość wedle swej woli; własną duszę wyzwolić od jakiegoś nadmiaru (trwogi, szaleństwa, litości, zemsty) i nie tylko własną duszę, lecz dusze naj gorszych demonów – bez wiersza było się niczym, przez wiersz było się prawie bogiem. Takie zasadnicze uczucie nie da się już zupełnie wytępić – i dziś jeszcze, po tysiącleciach długiej pracy na polu zwalczania takiego zabobonu, nawet naj mędrszy z nas daje czasem zakpić z siebie rytmowi, choćby przez to tylko, że za prawdziwszą uważa się myśl, która posiada formę metryczną i w boskich nadbiega podskokach. Czyż nie jest rzeczą bardzo zabawną, że ciągle jeszcze najpoważniejsi filozofowie, choćby zresztą nie wiedzieć jak surowo trzymali się wszelkiej pewności, powołują się na zdania poetów, by myślom swym dodać siły i wiarogodności? A przecie niebezpieczniej jest dla jakiejś prawdy, jeśli poeta jej przytakuje, niż jeśli jej przeczy! Gdyż jak mówi Homer: „Wiele bo kłamią śpiewacy!”.

85.

Dobro i piękno. – Artyści uświetniają nieustannie – nie czynią oni nic innego – a zwłaszcza wszystkie owe stany i rzeczy, o których ludzie mniemają, że wobec nich i w nich człowiek czuć się może dobrym lub wielkim, lub upojonym, lub wesołym, lub zdrowym, lub mądrym. Te wybrane rzeczy i stany, których wartość dla szczęścia ludzkiego uchodzi za pewną i oszacowaną, są przedmiotami artystów. Czarują oni zawsze, by podobne rzeczy odkryć i wciągnąć w dziedzinę sztuki. Chcę rzec: nie są oni sami taksatorami szczęścia i rzeczy szczęśliwych, lecz cisną się zawsze w pobliże takich taksatorów z największą ciekawością i chęcią skorzystania natychmiast z ich ocen. Ponieważ zaś mają prócz swej niecierpliwości także silne płuca heroldów i nogi szybkobiegaczy, są zawsze jedni z pierwszych, którzy nowe dobro wysławiają i często uchodzą za tych, którzy je pierwsi dobrem nazywają, i jako dobro oceniają. Jest to jednak, jak się rzekło, błędem: są oni tylko szybsi i głośniejsi od prawdziwych taksatorów. A czymże są tamci? – Są to ludzie bogaci i próżniacy.

86.

O teatrze. – Dzień ten przyniósł mi znów silne i wzniosłe uczucia, a jeślibym tego wieczora mógł użyć muzyki i sztuki, to wiem dobrze, jakiej bym muzyki i sztuki nie chciał, mianowicie wszelkiej takiej, która słuchaczy swych pragnie oszołomić i podniecić do chwilowego silnego i wyniosłego uczucia – owych ludzi codzienności duchowej, podobnych wieezorem nie do zwycięzców na wozach tryumfalnych, lecz do mułów znużonych, których życie za często ćwiczyło batem. Cóżby ludzie ci wiedzieli w ogóle o „wyższych nastrojach”, gdyby nie było oszałamiających środków i idealnych razów bicza! – a tak, mają swych dawców natchnienia, jak mają swoje wina. Lecz czymże jest dla mnie ich napój i ich upojenie! Po cóż natchnionemu wino! Co więcej, patrzy on z pewnego rodzaju wstrętem na środki i pośredników, którzy wytwarzać tu mają pewne działanie bez dostatecznej podstawy – małpowanie wysokiego przypływu duszy! – Jak to? Daje się kretowi skrzydła i dumne o sobie mniemanie – przed spaniem, zanim wlezie do swej nory? Posyła się go do teatru i kładzie powiększające szkła na jego ślepe, znużone oczy? Ludzie, których życie nie jest „działaniem”, lecz zajęciem, siedzą przed sceną i przyglądają się obcym istotom, dla których życie jest czymś więcej niż zajęciem? „A tak właśnie wypada, mówicie, to jest zabawne, tak przystoi ludziom posiadającym wykształcenie!” – Dobrze więc! W takim razie brak mi zbyt często wykształcenia: bo widok ten jest mi zbyt często wstrętny. Kto ma dosyć w samym sobie tragedii i komedii, będzie najchętniej trzymał się z dala od teatru; lub wyjątkowo cały ten przebieg teatr i publiczność i poetę wliczając – staje mu się właściwym tragicznym lub komicznym widowiskiem, tak, że wystawiana sztuka w porównaniu z tym nic prawie nie znaczy. Kto jest czymś jak Faust lub Manfred, cóż temu po Faustach i Manfredach teatralnych! – i z pewnością zastanawia go to jeszcze, że w ogóle wyprowadza się takie figury na scenę. Najsilniejsze myśli i namiętności przed obliczem tych, którzy niezdolni są do myśli i namiętności – jeno do odurzenia! I tamto jako środek do tego! A teatr i muzyka jako europejskie palenie haszyszu i żucie betelu! O, któż opowie nam całą historię narkotyków! – jest to prawie historia „wykształcenia”, tak zwanego wyższego wykształcenia!

87.

O próżności artystów. – Sądzę, że artyści często nie wiedzą, co najlepiej wykonywać potrafią, ponieważ są zbyt próżni i zmysł swój zwrócili ku czemuś dumniejszemu, niż się być zdają te małe rośliny, które świeże, dziwne i piękne mogłyby w prawdziwej doskonałości róść na ich ziemi. Co niedawno dobre było w ich ogrodzie i winnicy, straciło wartość w ich oczach, a miłość ich i ich rozumienie nierównej są miary. Oto muzyk, który bardziej niż jakikolwiek muzyk mistrzem jest w wynajdowaniu dźwięków z królestwa cierpiących, uciśnionych, katowanych dusz i w udzielaniu mowy nawet niemym zwierzętom. Nikt nie dorównywa mu w barwach późnej jesieni, w niewysłowienie wzruszającym szczęściu ostatniego, najostatniejszego, najkrótszego używania rozkoszy umie wynaleźć dźwięk na wyrażenie owych samotnych – niesamowitych północy duszy, kiedy przyczyna i skutek wytrącone się zdają ze swych spoideł i każdej chwili coś „z nicości” powstać może; najszczęśliwiej ze wszystkich czerpie z głębokiego dna ludzkiego szczęścia i niejako z jego wypitego pucharu, gdzie najbardziej cierpkie i najwstrętniejsze krople zlały się ostatecznie z najsłodszymi; zna owo znużone suwanie się duszy, która już ani skakać i lecieć, ani już iść nie może; posiada płochliwe spojrzenie zatajonego bólu, zrozumienia bez pociechy, rozłąki bez wyznania; co więcej, jako Orfeusz wszelkiej tajemnej niedoli jest większy niż ktokolwiek i przysporzył w ogóle sztuce niejedno, co dotąd wydawało się niewyrażalne, a nawet sztuki niegodne, a słowami dało się jeno spłoszyć, nie ująć, niejedno maluczkie i mikroskopijne w duszy: jest on mistrzem tego, co maluczkie. Lecz on nim być nie chce? Jego charakter lubi raczej wielkie ściany i zuchwałe malarstwo ścienne! Uchodzi to jego uwagi, że duch jego ma inny smak i skłonność i najchętniej przesiaduje cicho w zakątkach zwalonych domów – tam, ukryty, sam przed sobą ukryty, maluje swe właściwe arcydzieła, które są wszystkie bardzo krótkie, często tylko na długość jednego taktu – tu dopiero staje się zupełnie dobry, wielki i doskonały, może tu jedynie. – Lecz on nie wic o tym! Jest za próżny, by to wiedzieć.

88.

Powaga w rzeczach prawdy – Powaga w rzeczach prawdy! Jakże różnie rozumieją ludzie te wyrazy! Te same właśnie zapatrywania i rodzaje dowodów i badania, policzone sobie przez myśliciela na karb płochości, której na swój wstyd uległ tej lub owej godziny – te same właśnie zapatrywania mogą w artyście, który się na nie natknie i chwilowo nimi żyje, obudzić świadomość, że teraz przejęła go najgłębsza powaga w rzeczach prawdy i że jest podziwu godne, jak to on, acz artysta, okazuje jednak zarazem najpoważniejsze pożądanie przeciwieństwa pozorów. Jest tedy możliwe, że ktoś właśnie swym patosem powagi zdradzi, jak powierzchownie i niewymagająco igrał dotąd duch jego w dziedzinie poznania. – I czyż nie jest wszystko, co bierzemy ważnie, naszym zdrajcą? Pokazuje ono, gdzie leżą nasze wagi, i do jakich rzeczy wag nie posiadamy.

89.

Teraz i niegdyś. – Cóż zależy na całej naszej sztuce dzieł sztuki, kiedy zaginęła nam owa wyższa sztuka, sztuka odświętna! Niegdyś wszystkie dzieła sztuki ustawione były przy wielkiej uroczystej drodze ludzkości, jako wspomnienia i pomniki wzniosłych i błogich chwil. Dziś chce się dziełami sztuki zwabiać biednych wyczerpanych i chorych z wielkiegoludzkiego gościńca cierpienia na ubocze, dla rozkosznej chwileczki; ofiaruje się im chwilowe odurzenie i szaleństwo.

90.

Światła i cienie. – Książki i pisma są u różnych myślicieli czymś różnym: jeden zgromadził w książce światła, które z promieni rozświetlającego poznania umiał szybko wykraść i zanieść do domu; inny daje tylko cienie, szaro-czarne odbitki tego znowu, co dzień przedtem pobudowało się w jego duszy.

91.

Ostrożność. – Alfieri [1749-1803, włoski pisarz, autor tragedii o tematyce wolnościowej, autobiografii, dzienników i traktatów polemicznych], jak wiadomo, kłamał bardzo wiele, gdy swym zdumionym współcześnikom opowiadał dzieje swego życia. Kłamał z owego despotyzmu względem siebie, którego dowiódł na przykład w sposobie, w jaki tworzył sobie swój własny język i tyranizował się dla zostania poetą. Ostatecznie znalazł pewną surową formę wzniosłości, w którą wtłoczył życie swe i swoją pamięć: musiał mieć z tym wiele udręki. – Nie wierzyłbym też dziejom życia Platona, pisanym przez niego samego: tak samo jak autobiografii Rousseau lub vita nuova Dantego.

92.

Proza i poezja. – Należy zauważyć, że wielcy mistrzowie prozy byli też prawie zawsze poetami, czy to jawnie czy też tylko w tajemnicy i w „czterech ścianach”. I zaprawdę, tylko w obliczu poezji pisze się dobrą prozą! Gdyż ta jest nieustanną, grzeczną wojną z poezją; wszystkie powaby jej polegają na tym, że się ustawicznie poezję wymija i jej sprzeciwia; każde pojęcie oderwane chce być wygłoszone, jak wyrządzona jej psota i jakhy drwiącym głosem; każda oschłość i oziębłość ma wdzięczną boginię do pełnej wdzięku doprowadzić rozpaczy; często zdarzają się zbliżenia, pojednania chwilowe i potem nagły odskok i wyśmianie; często podnosi się zasłona i wpada rażące światło, gdy właśnie bogini używa rozkoszy swych zmierzchów i barw przytłumionych; często słowo wyjęte z ust odśpiewywa się wedle jakiejś melodii, przy której ona wyczulone swe dłonie do wyczulonych przyciska uszu – i tak to istnieje tysiąc przyjemności wojny, a należą do nich i porażki, o których niepoetyczni, tak zwani ludzie prozaiczni, zupełnie nic nie wiedzą: ci też piszą i mówią tylko złą prozą! Wojna jest matką wszech dobrych rzeczy, wojna jest też dobrej prozy matką! Było czterech ludzi w tym stuleciu, którzy zbliżyli się do mistrzostwa w prozie (dla której zresztą wiek ten nie jest stworzony – z braku poezji, jak zaznaczono). Pomijając Goethego, do którego słusznie rości sobie prawo wiek, który go wydał, uznaję za godnych miana mistrzów prozy tylko Jakuba Leopardiego, Prospera Mérimée, Ralfa Waldo Emersona i Waltera Savage Landora, twórcę Imaginary conversations.

93.

Ależ czemu piszesz? – A: Nie należę do tych, którzy myślą z mokrym piórem w ręku; a jeszcze mniej do tych, którzy dopiero przed otwartym kałamarzem powierzają się swym namiętnościom, siedząc w krześle i wlepiając wzrok w papier. Gniewa mnie i wstydzi wszelkie pisanie; pisanie jest dla mnie upokarzającą potrzebą – nawet w przenośni mówić o tym wstręt mnie bierze. B: Dlaczego więc piszesz? A: Mój drogi, mówiąc w zaufaniu, nie znalazłem dotąd żadnego innego sposobu, by pozbyć się swoich myśli. B: A czemuż chcesz się ich pozbyć? A: Czemu chcę? Czyż chcę? Muszę. – B: Daj pokój! Daj pokój!

94.

Wzrost po śmierci. – Owe drobne zuchwałe słówka o sprawach moralnych, które Fontenelle rzucił w swych nieśmiertelnych rozmowach zmarłych, uchodziły swego czasu za dziwaczności i igraszki niebezpiecznego dowcipu; najwyżsi nawet sędziowie smaku i ducha nie widzieli w tym nic więcej – może nawet i sam Fontenelle. Otóż zdarza się coś nie do wiary: myśli te stają się prawdą! Wiedza je udowadnia! Igraszka staje się rzeczą poważną! A my czytamy owe dialogi z innym uczuciem, niż je czytali Voltaire i Helvetius i mimo woli podnosimy ich twórcę do innego i o wiele wyższego rzędu duchów, niż to czynili owi – słusznie? Niesłusznie?

95.

Chamfort. – Że taki znawca ludzi i tłumu, jak Chamfort, przyłączył się właśnie do tłumu, a nie pozostał na uboczu w filozoficznym wyrzeczeniu się i obronie, tego nie umiem sobie wyjaśnić inaczej, jak jeno w sposób następujący. Jeden instynkt był w nim silniejszy od mądrości i nie został nigdy zaspokojony, nienawiść ku wszelkiej noblesse krwi: może stara, zbyt łatwa do wytłumaczenia nienawiść jego matki, uświęcona w nim przez miłość dla niej – instynkt zemsty, rozwijający się w nim od jego lat chłopięcych, który oczekiwał godziny pomszczenia matki. I oto kusiło go życie i jego geniusz i – ach! – może najbardziej krew ojcowska w jego żyłach, by stanąć w jednym szeregu i zrównać się z tą noblesse – przez długie, długie lata! Lecz w końcu nie mógł znieść dłużej swego własnego widoku „dawnego człowieka” pod dawnym régime, opanowała go gwałtowna namiętność pokuty i w pokucie przywdział szatę tłumu, jako swoją włosiennicę! Przyczyną jego niepokoju sumienia była niedokonana zemsta. – Gdyby Chamfort był wówczas pozostał cokolwiek więcej filozofem, to by rewolucji było brak tragicznego dowcipu i najostrzejszego żądła: uchodziłaby za daleko głupsze wydarzenie i nie uwiodłaby tylu duchów. Lecz na nienawiści i zemście Chamforta wychowało się całe pokolenie: a najdostojniejsi ludzie przeszli tę szkolę. Zważmy przecie, że Mirabeau spoglądał na Chamforta jako na swoją wyższą i dawniejszą samość, od której oczekiwał pobudek, przestróg i wyroków i znosił je – Mirabeau, który jako człowiek należy do rodzaju wielkości zgoła innego, jak najpierwsi nawet z wielkich wczorajszych i dzisiejszych mężów stanu. Dziwne, że mimo takiego przyjaciela i rzecznika – posiadamy przecie listy Mirabeau do Chamforta – najdowcipniejszy ten z wszystkich moralistów pozostał Francuzom obcy, tak samo jak Stendhal, który może ze wszystkich Francuzów tego stulecia posiadał najbardziej myślące oczy i uszy. Czy może dlatego, że ten ostatni miał w sobie zbyt wiele z Niemca i Anglika, by być paryżanom znośny? – gdy tymczasem Cham fort,człowiek bogaty w głębie i tła duchowe, posępny, cierpiący, płomienny – myśliciel, który uznał potrzebę śmiechu jako leczniczego środka przeciw życiu i który prawie ginął z każdym dniem, w którym się nie śmiał – zdaje się raczej Włochem i krewnym Dantego i Leopardiego, niż Francuzem! Znamy ostatnie słowa Chamforta: Ah! Mon ami, rzekł do Sieyêsa, je m'en vais enfin de ce monde, où il faut, que le coeur se brise ou se bronze [Och, mój przyjacielu, odchodzę wreszcie z tego świata, na którym serce człowieka musi się złamać albo stać się twarde niczym z brązu]. To nie są z pewnością słowa umierającego Francuza!

96.

Dwaj mówcy. – Z tych dwóch mówców jeden wydobywa całą rację swej sprawy dopiero wówczas, gdy powierza się namiętności: dopiero ona napędza mu dość krwi i gorąca do mózgu, by wzniosłą duchowość jego zmusić do objawienia się. Drugi usiłuje snadź tu i ówdzie to samo czynić: z pomocą namiętności wypowiedzieć swą rzecz pełnym dźwiękiem, potężnie i porywająco – lecz zazwyczaj ze złym skutkiem. Mówi wówczas zaraz ciemno i zawile, przesadza, opuszcza i wzbudza nieufność w rację swej sprawy: on sam nawet odczuwa przy tym tę nieufność i to wyjaśnia nagłe skoki w najzimniejsze i najbardziej odpyehającc dźwięki, budzące w słuchaczu wątpliwość, czy cała ta namiętność była szczera. Namiętność za każdym razem przezwycięża w nim ducha; może dlatego, że jest silniejsza niż w pierwszym. Lecz staje on na szczycie swojej siły, gdy opiera się napierającej burzy swego uczucia i niejako je wyszydza: wówczas dopiero występuje duch jego cały ze swego schowku, logiczny, drwiący, igrający, a przecie straszny duch.

97.

O gadatliwości pisarzy. – Bywa gadatliwość wywołana gniewem, częsta u Lutra, także u Schopenhauera. Gadatliwość z powodu zbyt wielkiego zasobu formuł pojęciowych, jak u Kanta. Gadatliwość wskutek uciechy z coraz nowych obrotów tej samej rzeczy: znajdziemy ją u Montaigne'a. Gadatliwość natur złośliwych: kto współczesne czytuje pisma, przypomni sobie przy tym dwóch pisarzy. Gadatliwość wywołana przez uciechę z obfitości trafnych słów i form językowych: nierzadka w prozie Goethego. Gadatliwość z czystego upodobania w zgiełku i zamęcie odczuwania: na przykład gadatliwość Carlyle'a.

98.

Na pochwałę Szekspira. – Najpiękniejsze, co bym rzec umiał na pochwałę Szekspira, jako człowieka, jest to: że wierzył w Brutusa i nie rzucił ani cienia nieufności na tego rodzaju cnotę! Jemu poświęcił najlepszą swoją tragedię – teraz jeszcze zwie się ją zawsze fałszywym mianem – jemu i najstraszniejszemu wcieleniu surowej moralności. Niezależność duszy – o to tu chodzi! Żadna ofiara nie może być za wielka: trzeba umieć poświęcić jej nawet swego najlepszego przyjaciela, choćby był w dodatku najwspanialszym nawet człowiekiem, ozdobą świata, niezrównanym geniuszem – jeśli się mianowicie wolność kocha jako wolność wielkich dusz i właśnie przez niego wolności tej grozi niebezpieczeństwo – w ten sposób musiał czuć Szekspir! Wyżyna, na której stawia Cezara, jest najpiękniejszą czcią, jaką móglBrutusowi wyświadczyć; w ten dopiero sposób wynosi on do ogromu jego walkę wewnętrzną i zarazem siłę duchową, która ten węzeł rozciąć zdołała! – I czy rzeczywiście polityczna była ta wolność, która popchnęła poetę do współczucia z Brutusem – uczyniła współwinnym Brutusa? Czy też wolność polityczna była tylko symbolem czegoś niewyrażalnego? Czy stoimy może przed jakimś nieznanym, ciemnym wydarzeniem i przygodą własnej duszy poety, wydarzeniem, o którym tylko znakami mógł mówić? Czymże jest cała melancholia Hamleta wobec melancholii Brutusa! – a może Szekspir znał tę, jak znał tamtą, z doświadczenia! Może i on miał swą czarną godzinę i swego ciemnego anioła, jak Brutus! – Cokolwiek jednak istnieć mogło z tego rodzaju podobieństw i tajemnych odniesień, to przed całą postacią i cnotą Brutusa padał Szekspir na ziemię i czuł się jej niegodny i daleki: świadectwo tego wpisał w swoją tragedię. Dwa razy wprowadził w niej poetę i dwa razy wylał na niego tak niecierpliwą i ostateczną pogardę, że brzmi to jak krzyk, jak krzyk pogardy dla samego siebie. Brutus, nawet Brutus traci cierpliwość, gdy występuje poeta, zarozumiały, patetyczny, natrętny, jak to poeci być zwykli, jako istota, zdająca się pęcznieć od możliwych wielkości, także obyczajowej wielkości, a jednak w filozofii czynu i życia dochodząca rzadko choćby do pospolitej uczciwości. „Gdy przyjdzie w swoim czasie, to zniosę jego widzimisię – precz z tym dzwonkowym błaznem!” – woła Brutus. Zastosujmy to teraz do duszy poety, który to pisał.

99.

Zwolennicy Schopenhauera. – Przy zetknięciu ludów cywilizowanych z barbarzyńskimi spostrzega się, że kultura niższa przyjmuje zazwyczaj od wyższej przede wszystkim jej występki, słabości i przebujałości, one wywierają na nią urok i wreszcie za pośrednictwem tych występków i słabości spływa na nią nieco cennej siły wyższej kultury. Można się temu przyjrzeć i z bliska, i bez podróży do ludów barbarzyńskich, oczywiście w nieco subtelniejszej i bardziej duchowej szacie i pod postacią nie tak łatwo uchwytną. Bo cóż zwykli przyjmować od swego mistrza zwolennicy Schopenhauera w Niemczech, którzy w porównaniu z jego wysoką kulturą muszą wydawać się sobie barbarzyńcami i po barbarzyńsku też jego ulegać czarowi i sile uwodncj? Czy sprawia to jego nieubłagany zmysł rzeczowości, jego stałe dążenie do jasności i rozumu, że wydaje się on często tak Anglikiem, a tak mało Niemcem? Czy siła jego intelektualnego sumienia, które wytrzymało całe życie trwającą sprzeczność pomiędzy istnieniem a wolą i zmusiło go do tego, że i w pismach swoich ustawicznie i prawie na każdym punkcie sprzeciwia się sobie? Czy nieskazitelność jego w rzeczach Kościoła i chrześcijańskiego Boga? – bo w tym był nieskazitelny jak żaden dotąd filozof niemiecki, żył bowiem i umarł „jak wolterianin”. Czy jego nieśmiertelne nauki o intelektualności wyobrażenia, o aprioryczności prawa przyczynowości, o narzędziowej naturze intelektu i niewolności woli? Nie, to wszystko nie czaruje i nie wywiera czarującego wrażenia: lecz mistyczne zakłopotania i wybiegi Schopenhauera w owych miejscach, gdzie myśliciel, uznający tylko fakty, daje się uwieść i popsuć próżnemu popędowi, by stać się odgadywaczem świata; niedająca się dowieść nauka o jednej woli („wszystkie przyczyny są tylko okolicznościowymi przyczynami objawu woli w tym czasie, na tym miejscu”, „wola życia istnieje w każdej istocie cała i niepodzielna, tak zupełna, jak we wszystkich razem, które były, są i będą”), zaprzeczenie istnienia indywiduum („wszystkie lwy są w gruncie rzeczy jednym lwem”, „wielość indywiduów jest tylko pozorem”, tak jak rozwój jest tylko pozorem – nazywa on myśl Lamarcka „genialnym, niedorzecznym błędem”), marzenie o geniuszu („w estetycznym wyobrażeniu indywiduum przestaje być indywiduum, jest jeno czystym, bezwolnym, bezbolesnym, bezczasowym podmiotem poznania”; „podmiot,roztapiając się zupełnie w wyobrażanym przedmiocie, stał się sam tym przedmiotem”; niedorzeczność o litości i o umożliwieniu przez nią przełamania principii individuationis [zasady jednostkowienia] jako źródle moralności, a tutaj należą takie twierdzenia: „śmierć jest właściwie celem istnienia”, „nie da się właściwie a priori zaprzeczyć możliwości, że pewne magiczne działanie mogłoby też pochodzić od kogoś już umarłego”: te i tym podobne przebujałości i występki filozofa przyjmuje się zawsze nasamprzód i czyni artykułem wiary. Przebujałości bowiem i występki naśladować zawsze najłatwiej, gdyż nie wymagają one żadnego długiego ćwiczenia. Lecz mówmy o najsławniejszym z żyjących zwolenników Schopenhauera, o Ryszardzie Wagnerze. – Przydarzyło mu się, co niejednemu już zdarzyło się artyście: chybił w wykładzie postaci, które stworzył, i nie zrozumiał niewypowiedzianej filozofii swej własnej sztuki. Ryszard Wagner dał się aż do połowy swego życia wodzić po manowcach Heglowi; uczynił to raz jeszcze, wyczytując później naukę Schopenhauera ze swych postaci i począwszy „wolą”, „geniuszem” i „litością” formułować samego siebie. Mimo to pozostanie prawdą, że nic nie jest tak bardzo przeciwne duchowi Schopenhauera, jak to, co jest właściwie wagnerowskiego w bohaterach Wagnera – mam na myśli niewinność najwyższego samolubstwa, wiarę w wielką namiętność, jako w dobro samo w sobie, jednym słowem zygfrydowość w twarzach jego bohaterów. „Wszystko to czuć raczej jeszcze Spinozą niż mną” – rzekłby był może Schopenhauer. Aczkolwiek więc Wagner dostateczne miał powody oglądania się właśnie na innych filozofów, nie zaś na Schopenhauera, to czar, któremu w stosunku do tego myśliciela ulegał, uczynił go ślepym nie tylko na wszystkich innych filozofów, lecz nawet na wiedzę samą. Coraz bardziej cała sztuka jego pragnęła stać się dobudówką i uzupełnieniem filozofii Schopenhauerowskiej i coraz bardziej zrzeka się wyższej ambicji, by być przybudówką i uzupełnieniem ludzkiego poznania i wiedzy. A nęci go do tego nie tylko cały tajemniczy przepych tej filozofii, który by nęcił był i Cagliostrę: także niektóre gesty i pasje filozofa były snadź uwodzicielami! Schopenhauerowski jest na przykład gniew Wagnera na zepsucie języka niemieckiego; i jeśli w tym wypadku należy naśladownictwo nazwać dobrym, to jednak nie można też przemilczeć, że styl Wagnera sam choruje niemało na wszystkie wrzody i opuchliny, których widok tak wściekał Schopenhauera i że ze względu na piszących po niemiecku wagnerzystów wagneryzm zaczyna okazywać się równie niebezpieczny, jak chyba tylko był sam heglizm. Schopenhauerowska jest nienawiść Wagnera do Żydów, którym nawet za ich największy czyn nie umiał oddać sprawiedliwości: Żydzi są przecie wynalazcami chrześcijaństwa! Schopenhauerowskie jest usiłowanie pojmowania chrześcijaństwa jako przywianego ziarna buddyzmu, i chęć przygotowywania dla Europy, wśród tymczasowego zbliżenia do katolicko-chrześcijańskich formuł i uczuć, buddyjskiego okresu. Schopenhauerowskie jest kazanie Wagnera o miłosierdziu dla zwierząt; Schopenhauera poprzednikiem w tej sprawie był, jak wiadomo, Voltaire, który też już może, jak jego następcy, umiał nienawiść swą do pewnych rzeczy i ludzi przebierać w płaszczyk miłosierdzia dla zwierząt... Przynajmniej nienawiść Wagnera do wiedzy, przemawiająca z jego kazania, nie jest z pewnością natchnięta duchem miłosierdzia i dobroci – ani też w ogóle duchem, jak się samo przez się rozumie. – Mało zresztą zależy na filozofii artysty, jeśli jest właśnie tylko filozofią dodatkową i sztuce jego żadnej nie wyrządza szkody. Nie można się nigdy dość wystrzegać, by nie brać za złe artyście okolicznościowej, może bardzo nieszczęśliwej i zarozumiałej maskarady; nie zapominajmy przecie, że mili artyści wszyscy razem i każdy z osobna są nieco aktorami i być nimi muszą, i bez aktorstwa trudno by im było czas dłuższy wytrzymać. Pozostańmy Wagnerowi w tym wierni, co w nim jest prawdziwego i pierwotnego – a mianowicie w tym, że my, uczniowie jego, samym sobie zostaniemy wierni, temu, co w nas jest prawdziwego i pierwotnego. Pozostawmy mu jego intelektualne widzimisię i spazmy, a rozważmy raczej sprawiedliwie, jak rzadkie strawy i potrzeby takiej sztuce, jak jego, mieć wolno, by mogła żyć i wzrastać! Nic nie szkodzi, że jako myśliciel tak często nie ma słuszności; słuszność i cierpliwość nie jego są rzeczą. Dość, że życie jego przedsobą samym ma słuszność, i że ją zachowuje, to życie, które na każdego z nas woła: „Bądź mężem i nie idź za mną jeno za sobą! Jeno za sobą!”. Niech i nasze życie zachowa przed nami swe słuszne prawo! I my bądźmy wolni i nieustraszeni, w niewinnej samorodności z siebie samych rośnijmy i kwitnijmy! I oto, gdy spoglądam na takiego człowieka, dzwonią mi w uchu, dziś jeszcze, jak niegdyś te same zdania: „że namiętność lepsza jest od stoicyzmu i obłudy, że być uczciwym, nawet w złym, to lepiej, niż zatracić samego siebie w obyczajności przekazanej zwyczajem, że wolny człowiek może być równie zły jak dobry, że jednak niewolny człowiek jest hańbą natury i nie uczestniczy w żadnej niebiańskiej czy ziemskiej pociesze; wreszcie, że każdy, kto chce być wolny, musi się stać nim przez samego siebie i że nikomu wolność, jak dar cudowny, nie spadnie w podołek!” (Ryszard Wagner w Bayreuth, I, 585).

100.

Nauka hołdowania. – Ludzie uczyć się muszą tak samo hołdu, jak pogardy. Każdy, kto idzie nowymi drogami i wielu na nowe prowadził drogi, odkrywa ze zdumieniem, jak niezgrabni i jak ubodzy są ci liczni w wyrazie swej wdzięczności, a nawet jak rzadko w ogóle wdzięczność ich objawić się umie. Zda się, że zawsze, gdy chce przemówić, coś jej w gardle staje, tak że tylko charczy i wśród charczenia milknie. Sposób, w jaki myśliciel odczuwa działanie swych myśli, ich przekształcającą i wstrząsającą moc, jest nieledwo komedią: niekiedy wygląda to, jakby ci, na których się podziałało, czuli się w gruncie rzeczy tym obrażeni i jakby swoją zagrożoną, jak się lękają, samoistność umieli tylko w przeróżnych wyrazić nieprzystojnościach. Potrzeba całych pokoleń, by wynależć choćby tylko uprzejmy sposób umowny podziękowania; i dopiero bardzo późno nastaje owa chwila, kiedy nawet we wdzięczność wchodzi pewnego rodzaju duch i genialność. Wtedy znachodzi się zazwyczaj ktoś, kto staje się wielkim odbiorcą wdzięczności, nie tylko za to, co sam dobrego uczynił, lecz najbardziej za to, co stopniowo nagromadzili poprzednicy jego, jako skarb tego, co najwyższe i najlepsze.

101.

Voltaire. – Wszędzie, gdzie istniał jakiś dwór, istniało prawidło dobrego mówienia, a przez to też prawidło stylu dla wszystkich piszących. Atoli mowa dworska jest mową dworaka, który nie posiada żadnego zawodu i który wzbrania się nawet w rozmowach o sprawach wiedzy używać wszelkich wygodnych wyrazów technicznych, ponieważ trącą zawodem; dlatego wszelki wyraz techniczny i wszystko, co zdradza specjalistę, jest w krajach kultury dworskiej kalaniem stylu. Dziś, gdy wszystkie dwory stały się karykaturami czasów dawnych i dzisiejszych, zdumiewamy się, że nawet Voltaire był na tym punkcie niesłychanie ostry i skrupulatny aż do dziwactwa (na przykład w sądzie o takich stylistach jak Fontenelle i Montesquieu) – bo wyemancypowaliśmy się właśnie wszyscy ze smaku dworskiego, gdy tymczasem Voltaire był jego ideałem!

102.

Słówko do filologów. – Że istnieją książki, tak wartościowe i królewskie, że całe pokolenia uczonych dobrze są użyte, jeśli ich trud utrzymuje te książki w czystości i zrozumiałości; dla ciągle nowego utwierdzenia tej wiary istnieje filologia. Przypuszcza ona z góry, że nie zbraknie owych rzadkich ludzi (jeśli ich od razu nie widać), którzy rzeczywiście umieją skorzystać z tych drogocennych książek– będą to zapewne ci, którzy sami podobne książki tworzą lub tworzyć by mogli. Chciałem rzec, iż filologia opiera się na szlachetnej wierze – że dla korzyści kilku nielicznych, którzy w końcu „zjawią się”, a których nie ma, należy przedsięwziąć ogromną moc przykrej, nawet nieczystej roboty; jest to praca in usum Delphinorum [na użytek ludzi młodych (właśc. in usum Delphini – na użytek Delfina, francuskiego następcy tronu)].

103.

O muzyce niemieckiej. – Muzyka niemiecka jest już teraz dlatego bardziej muzyką europejską niż każda inna, ponieważ jedynie w niej została wyrażona owa przemiana, której Europa doznała wskutek rewolucji francuskiej: tylko niemieccy muzycy znają się na wyrazie wzburzonych tłumów ludowych, na owym potwornym, sztucznym zgiełku, który nie musi być nawet zbyt głośny – gdy tymczasem na przykład opera włoska zna tylko chóry sług lub żołnierzy, nie zaś lud. Pochodzi to stąd, że we wszelkiej muzyce niemieckiej dosłuchać się można głębokiej, mieszczańskiej zazdrości, jaką wzbudza noblesse, a mianowicie esprit i elegancja, jako wyraz dworskiej, rycerskiej, starej, pewnej siebie społeczności. Nie jest to wcale muzyka, jak owa Goethowskiego śpiewaka przed bramą, podobająca się też „w sali” i to królowi; tu nic można powiedzieć: die Ritter schauten muthig drein, und in den Schoss die Schönen [Rycerze patrzyli dziarsko weń, a na rycerzy damy – J.W. Goethe Śpiewak]. Już gracja występuje w muzyce niemieckiej nie bez nalotu wyrzutów sumienia; dopiero wobec wdzięku, wiejskiej siostry gracji, zaczyna Niemiec czuć się zupełnie moralnym – i odtąd coraz bardziej aż do wyżyn swej marzycielskiej, uczonej, często niedźwiedziowatej „wzniosłości”, beethovenowskiej wzniosłości. Jeśli sobie wyobrazić pragniemy człowieka stworzonego do tej muzyki, to wyobraźmy sobie właśnie Beethovena i jak to on wygląda obok Goethego, podczas owego spotkania w Cieplicach; jak półbarbarzyńca obok kultury, jak lud obok szlachty, jak człowiek dobrotliwy obok dobrego i bardziej jeszcze niż „dobrego” człowieka, jak fantasta obok artysty, jak pocieszenia głodny obok pocieszonego, jak lubiący przesadzać i podejrzewać obok sprawiedliwego, jak dziwak i samodręczyciel, jak błazeńsko zachwycony i błogo nieszczęśliwy, serdecznie niepowściągliwy, jak zarozumiały i niezgrabny – i, w całości, jak „człowiek niepohamowany”: tak też odczuł i określił go sam Goethe [Goethe spotkał się z Beethovenem w Cieplicach (w Czechach) w sierpniu 1812 r. Wyrażenie ungebändigte Persönlichkeit znajduje się w liście Goethego do Zeltera (przyp. tłum.)] , Goethe wyjątkowy Niemiec, dla którego nie wynaleziono jeszcze równej mu rodem muzyki! – W końcu trzeba jeszcze rozważyć, czy nie należy owej coraz szerzej grasującej pogardy dla melodii i owego zniedołężnienia melodyjnego zmysłu u Niemców rozumieć jako demokratycznej nieprzystojności i oddziaływania rewolucji. Melodia bowiem zdradza tak jawną radość z prawności, a taką odrazę do wszystkiego stającego się, nieukształconego, do wolnego, że brzmi jak dźwięk z dawnego porządku europejskich spraw i jak uwiedzenie i wsteczność.

104.

O dźwięku mowy niemieckiej. – Wiadomo, skąd pochodzi niemczyzna, która od kilku stuleci stała się niemczyzną pisemną. Niemcy ze swą czcią dla wszystkiego, co pochodziło ze dworu, brali sobie pilnie we wszystkim, co pisać mieli, a więc w listach, dokumentach, ostatnich wolach itd. za wzór kancelarie. Pisać kancelaryjnie, znaczyło pisać po dworsku, po rządowemu – było to coś wytwornego, w porównaniu z niemczyzną miasta, w którym się mieszkało. Stopniowo wyciągano konsekwencję i mówiono tak jak pisano – przez to było się jeszcze wytworniejszym, w formach słownych, w doborze słów i zwrotach, a wreszcie i w dźwięku; afektowano dźwięk słów, gdy mówiono, w końcu afektacja stała się naturą. Może nigdzie nie wydarzyło się nic podobnego: przemoc stylu pisemnego nad mową, przesada i wytwonisiostwo całego narodu jako podwalina języka powszechnego, już nie gwary. Sądzę, iż dźwięk niemieckiej mowy był w średniowieczu, a zwłaszcza po średniowieczu zasadniczo chłopski i pospolity; uszlachetnił się on nieco w ostatnich stuleciach, głównie przez to, że trzeba było naśladować tak wiele dźwięków francuskich, włoskich i hiszpańskich, a czynić to właśnie musiała niemiecka (i austriacka) szlachta, która nic mogła się wcale zadowolić językiem ojczystym. Lecz dla Montaigne'a, a bardziej jeszcze Racine'a, musiał język niemiecki mimo to ćwiczenie mieć brzmienie nieznośnie prostackie; a nawet dziś brzmi on w ustach podróżnego, pośród włoskiego tłumu, zawsze jeszcze bardzo surowo, po leśnemu, zachrypłe, jakby pochodził z dymnych izb i niegościnnych okolic. – Otóż zauważam, że obecnie znowu pośród dawnych podziwiaczy kancelarii grasuje podobna dążność do wytworności dźwięku i że Niemcy poczynają ulegać pewnemu szczególnemu „czarowi dźwięku”, który trwając czas dłuższy, mógłby się stać prawdziwym niebezpieczeństwem mowy niemieckiej – gdyż obrzydliwszych dźwięków szukać w Europie próżno. Coś szyderczego, zimnego, obojętnego, niedbałego w głosie: to brzmi teraz Niemcom „wytwornie”. I słyszę dobrą wolę względem tej dostojności w głosach młodych urzędników, nauczycieli, kobiet, kupców; nawet małe dziewczątka naśladują już tę oficerską niemczyznę. Gdyż oficer, i to pruski, jest wynalazcą tych dźwięków, ten sam oficer, który jako żołnierz i zawodowiec posiada ów podziwu godny takt skromności, mogącej za wzór służyć wszystkim Niemcom razem (wliczając w to nicmicekich profesorów i muzyków!). Lecz skoro tylko zacznie mówić i poruszać się, staje się najnieskromniejszą i najniesmaczniejszą figurą w starej Europie – w nieświadomości własnej, bez wątpienia! I w nieświadomości dobrych Niemców, którzy podziwiają w nim męża z najlepszego i najwytworniejszego towarzystwa i chętnie pozwalają mu „ton sobie nadawać”. On to też czyni! – a przede wszystkim wachmistrze i podoficerowie naśladują ton jego i pogrubiają go. Zwróćcie uwagę na wykrzyki komendy, które formalnie napełniają rykiem wszystkie miasta niemieckie, dziś, kiedy u wszystkich bram odbywa się ćwiczenia, co za buta, co za wściekłe uczucie władzy, co za szyderczy chłód bije z tego ryku' Mająż Niemcy rzeczywiście stać się muzykalnym narodem? To pewne, że Niemcy militaryzują się teraz w dźwięku swej mowy, prawdopodobnie, wćwiczywszy się w wojskowe mówienie, będą wreszcie i po wojskowemu pisać. Bo nawyknienie do pewnych dźwięków wchodzi głęboko w charakter; posiadać się będzie wkrótce słowa i zwroty, a ostatecznie i myśli, które do tych dźwięków przystają! Może pisze się dziś już po oficersku; może czytam tylko za mało z tego, co się teraz w Niemczech pisze. Lecz jedno wiem tym pewniej: ogłaszane jawnie niemieckie głosy, które przenikają i za granicę, nic są natchnione przez niemiecką muzykę, lecz przez ów właśnie nowy dźwięk wstrętnej smakowi buty. Prawic w każdej mowie pierwszego niemieckiego męża stanu, a nawet wtedy, gdy rozbrzmiewa przez tubę królewską, jest akcent, który ucho cudzoziemca z odrazą odrzuca: lecz Niemcy go znoszą – znoszą samych siebie.

105.

Niemcy jako artyści. – Gdy Niemiec rzeczywiście raz popadnie w namiętność (a nie tylko, jak zwyczajnie, w dobrą wolę względem namiętności!) to zachowuje się w niej tak, jak właśnie musi, i nie myśli już o swoim zachowaniu. Prawdą jednak jest, że zachowuje się wówczas bardzo niezgrabnie i szpetnie i jakby bez taktu i melodii, tak, że widzowie uczuwają wtedy przykrość i wzruszenie i nic więcej – chyba, że wzniesie się do podniosłości i zachwycenia, do których pewne namiętności są zdolne. Wtedy nawet Niemiec staje się piękny! Przeczucie tego, na jakiej wyżynie dopiero piękność swe czary nawet na Niemców zlewa, popycha artystów niemieckich w wyżyny i podniebia, i w wybujałość namiętności: więc rzeczywiste, głębokie pożądanie wyrwania się z brzydoty i niezgrabności, przynajmniej wyjrzenia z nich – hen ku lepszemu, lżejszemu, bardziej południowemu, słonecznemu światu. Siły ich są więc często tylko oznakami, że chcieliby tańczyć: te biedne niedźwiedzie, w których igrają ukryte nimfy i bogi leśne – a czasem i wyższe bóstwa!

106.

Muzyka jako orędowniczka. – „Pragnę jakiegoś mistrza sztuki dźwiękowej, rzekł nowator do swego ucznia, by przejął ode mnie myśli moje i wypowiedział je potem w swej mowie: tak wniknę lepiej ludziom w serca i uszy. Dźwiękami można skusić ludzi do każdego błędu i każdej prawdy: któż by zdołał obalić ton?” – „Więc chciałbyś nie ulegać obaleniu?” – zapytał uczeń. Nowator odparł: „Chciałbym, by kiełek wyrósł w drzewa. By nauka jakaś wyróść mogła w drzewo, trzeba, by dłuższy czas w nią wierzono: by w nią wierzono, musi uchodzić za nieulegającą obaleniu. Drzewu potrzeba burz, wątpliwości, robactwa, złości, by mogło objawić rodzaj i siłę swego kiełku; niech się złamie, jeśli nie jest dość silne! Lecz kiełek zostaje zniszczony – nie obalony!”. – Gdy to rzekł, zawołał uczeń jego z zapałem: „Lecz ja wierzę w twą sprawę i uważam ją za tak silną, że powiem wszystko, wszystko, co jeszcze mam przeciw niej na sercu”. – Nowator uśmiechnął się w sercu swoim i pogroził mu palcem. „Tego rodzaju uczniostwo, rzekł potem, jest najlepsze, lecz jest niebezpieczne, i nie każdy rodzaj nauki je znosi”.

107.

Nasza ostatnia wdzięczność dla sztuki. – Gdybyśmy nie byli nazwali sztuk dobrymi i nie wynaleźli tego rodzaju kultu nieprawdziwości: to udzielone nam teraz przez wiedzę zrozumienie powszechnej nieprawdziwości i kłamliwości – zrozumienie złudy i błędu jako warunku poznającego i odczuwającego istnienia – nie byłoby wcale do wytrzymania. Rzetelność wiodłaby w orszaku swym wstręt i samobójstwo. Tak jednak ma rzetelność nasza przeciwwagę, która pomaga nam do wyminięcia takich konsekwencji: sztukę, jako dobrą wolę względem złudy. Nie zawsze wzbraniamy swemu oku zaokrąglać i do końca dosnuwać: i wtedy to już nie niedoskonałość wieczną przenosimy przez rzekę stawania się, wtedy zdaje się nam, że niesiemy boginię i jesteśmy dumni i dziecięcy w tej posłudze. Jako zjawisko estetyczne jest nam istnienie zawsze jeszcze znośne, i sztuka dała nam oko i rękę, a przede wszystkim czyste sumienie po to, byśmy z siebie samych takie zjawiska uczynić mogli. Musimy czasowo wypocząć po sobie przez to, że patrzymy na siebie w dal i w dół, i z artystycznej dali śmiejemy się z siebie i płaczemy nad sobą: musimy odkryć bohatera i tak samo błazna, tkwiącego w naszej namiętności poznania, musimy radować się kiedy niekiedy ze swego nierozumu, byśmy umieli być radzi swojej mądrości! I właśnie, ponieważ wnajdalszej głębi swej jesteśmy ludżmi ciężkimi i poważnymi i bardziej ciężarami niż ludźmi, przeto w niczym nie czujemy się tak dobrze, jak w czapce błazeńskiej: potrzebujemy jej wobec siebie samych – potrzebujemy wszelkiej junaczej, bujającej, tańczącej, drwiącej, dziecinnej i błogiej sztuki, by nie stracić owej wolności ponad rzeczami, której żąda od nas nasz ideał. Byłoby dla nas cofnięciem się, popaść właśnie ze swoją wrażliwą rzetelnością całkiem w moralność i gwoli przesrogim wymaganiom, które na tym punkcie sobie stawiamy, nawet jeszcze samym stać się cnotliwymi potworami i straszydłami na ptaki. Powinniśmy móc stać ponad moralnością i nie tylko stać z trwożną sztywnością takiego, który boi się każdej chwili poślizgnąć i spaść, lecz także ponad nią bujać i igrać! Jakże moglibyśmy, mając to na celu, obyć się bez sztuki, bez błazna? – A dopóki jeszcze wstydzicie się siebie samych, nie należycie do nas!

 

You voted 2. Total votes: 8020