Wiedza radosna, Przedmowa do wydania drugiego

Nietzsche

1.

 

Książce tej potrzeba może nie tylko jednej przedmowy; a w końcu zostałaby zawsze jeszcze wątpliwość, czy przedmowy mogą tę książkę, jako przygodę przeżytą, uprzystępnić komuś, kto nic podobnego nie przeżył. Zdaje się ona pisana w mowie powiewu odwilży: jest w niej swawola, niepokój, przekora, pogoda kwietniowa, tak że ustawicznie przypomina się zarówno sąsiedztwo z zimą, jak zwycięstwo nad zimą, które nadchodzi, nadejść musi, lub już może nadeszło... Wdzięczność wytryska ustawicznie, jak gdyby stało się właśnie to, czego człowiek najmniej oczekiwał, wdzięczność ozdrowieńca – bo ozdrowienie było tym, czego się najmniej oczekiwało. „Wiedza radosna” to znaczy saturnalie ducha, który opierał się cierpliwie straszliwemu, długiemu uciskowi – cierpliwie, surowo, zimno, nie poddając się, lecz i bez nadziei – i którego teraz opada nagle nadzieja zdrowia, upojność ozdrowienia. Cóż za dziw, że przy tym wiele nierozsądku i szaleństwa na jaw wychodzi, wiele swawolnej tkliwości, trwonionej nawet na problematy, które mają sierść kolczatą i nie wydają się, jakby chciały, by je pieścić i wabić. Cała ta książka nie jest właśnie niczym innym, jeno wesołością po długim niedostatku i niemocy, radowaniem się z powracających sił, z budzącej się na nowo wiary w jutro i pojutrze, z nagłego poczucia i przeczucia przyszłości, bliskich przygód, mórz znowu otwartych, znów dozwolonych, znów wiarą darzonych celów. Cóż bo nie leżało teraz poza mną! Ten szmat pustyni, wyczerpania, niewiary, zlodowacenia pośród młodości, ta starczość nie na swoim miejscu, ta tyrania bólu, prześcignięta jeszcze przez tyranię dumy, która odrzucała wnioskowania bólu – a wnioskowania są pocieszeniami – to radykalne osamotnienie, jako konieczna obrona przeciw pogardzie dla ludzi, która chorobliwie jasnowidząca się stała, to zupełne ograniczenie się do tego, co w poznaniu gorzkie, cierpkie, ból sprawiające, jak to je zalecał wstręt, wyrosły stopniowo z nieostrożnej diety duchowej i rozpieszczenia smaku – zwą je romantyką – och, któż by to wszystko mógł odczuć ze mną! Kto by to jednak mógł, wybaczy mi na pewno więcej jeszcze niż nieco szaleństwa, pustoty, „wiedzy radosnej” – na przykład tę garść pieśni, które książce tym razem przydano – pieśni, w których poeta w sposó trudny do wybaczenia z wszystkich poetów żarty sobie stroi. – Ach, bo nie tylko na poetach i ich pięknych „uczuciach lirycznych” musi ten zmartwychwstaniec złość wywrzeć swoją: któż wie, jakiej szuka sobie ofiary, co za potworność parodii wkrótce nęcić go będzie? „Incipit tragoedia” – napisano przy końcu tej niebezpiecznie beztroskliwej książki: miejcie się na baczności! Zapowiada się coś hultajsko złego i złośliwego: incipit parodia, nie ma wątpliwości...

2.

 

– Lecz dajmy pokój panu Nietzschemu: cóż nas obchodzi, że pan Nietzsche wrócił do zdrowia? Psycholog zna niewiele tak pociągających zagadnień jak stosunek zdrowia do filozofii, a w razie gdy sam zachoruje, całą swą naukową ciekawość wnosi w swoją chorobę. Posiada się bowiem, ma się rozumieć, jeśli się jest osobą, koniecznie i filozofię swej osoby: jednak istnieje tu ważna różnica. W jednym filozofują jego braki, w innym bogactwa jego i siły. Pierwszemu jest filozofia jego potrzebna, czy to jako podpora, uspokojenie, lekarstwo, wyzwolenie, podniesienie, zobojętnienie na samego siebie; u drugiego jest ona pięknym jeno zbytkiem, w najlepszym razie rozkoszą tryumfującej wdzięczności, która w końcu jeszcze siebie wielkimi głoskami kosmicznymi na niebie pojęć wypisać musi. W innym jednak, zwyklejszym wypadku, gdy filozofię uprawiają braki, jak u wszystkich chorych myślicieli – a być może, że w dziejach filozofii przeważają chorzy myśliciele – czymże stanie się sama myśl, która dostała się pod ucisk choroby? Oto pytanie obchodzące psychologa: i tu możliwy jest eksperyment. Podobnie jak podróżny postanawia obudzić się o oznaczonej godzinie, a potem spokojnie powierza się snu: tak my, filozofowie, skoro nas choroba opadnie, poddajemy się na pewien czas z duszą i ciałem chorobie – zamykamy niejako oczy przed sobą. I jak ów wie, że coś tam nie śpi, coś liczy godziny i obudzi go, tak też my wiemy, że rozstrzygająca chwila zastanie nas na czuwaniu – że coś wówczas wyskoczy i chwyci ducha na gorącym uczynku, to znaczy na słabości lub nawrocie, lub poddaniu się, lub stwardnieniu, lub sposępnieniu, lub jak tam zwą się te chorobliwe ducha stany, które za zdrowych dni mają przeciw sobie dumę ducha (bo jak mówi stara zwrotka: „dumny duch, paw i koń – to przecie najdumniejsze zwierzęta w świecie”). Takie badanie samego siebie, takie doświadczenie na sobie uczy nas bystrzejszym spoglądać okiem na wszystko, co w ogóle dotąd wyfilozofowane zostało; odgaduje się lepiej niż przedtem, mimowolne manowce, boczne uliczki, miejsca spoczynku, miejsca słoneczne myśli, ku którym cierpiący myśliciele, właśnie jako cierpiący, dają się wodzić i uwodzić; wie się odtąd, dokąd chore ciało i jego potrzeba nieświadomie prze ducha, popycha i nęci – ku słońcu, ciszy, łagodności, cierpliwości, lekarstwu, pokrzepieniu w jakim bądź sensie. Każda filozofia, stawiająca pokój wyżej od wojny, każda etyka o zaprzecznym ujęciu pojęcia szczęścia, każda metafizyka i fizyka znająca finał, stan ostateczny jakiego bądź rodzaju, każde przeważnie estetyczne lub religijne pożądanie jakiegoś ubocza, zaświata, jakiegoś poza, ponad – pozwala zapytać, czy to nie choroba właśnie była filozofa natchnieniem. Nieświadome przebieranie potrzeb fizjologicznych w płaszcze obiektywne, idealne, czysto duchowe sięga zastraszająco daleko – i dość często zapytywałem się, czy na ogół biorąc filozofia nie była dotąd przeważnie tylko tłumaczeniem ciała i złym tłumaczeniem ciała. Poza najwyższymi ocenami wartości, które dotychczas dziejami myśli kierowały, drzemią ukryte złe rozumienia cielesnego ustroju, czy to jednostek, czy to stanów, czy całych ras. Można wszystkie owe śmiałe szaleństwa metafizyki, zwłaszcza jej odpowiedzi na pytania dotyczące wartości istnienia, uważać przede wszystkim zawsze za symptomaty pewnych ciał; a chociaż tego rodzaju potwierdzenia lub zaprzeczenia świata, wzięte ryczałtem, nie mają, mierząc miarą nauki, najmniejszego znaczenia, to dają one jednak dziejopisowi i psychologowi tym cenniejsze wskazówki, jako symptomaty, jak się rzekło, ciała, jego udaności lub nieudaności, jego pełni, tężyzny, jego wielmożności w dziejach lub też jego zatamowań, znużeń, zubożeń, jego przeczucia końca, jego żądzy końca. Oczekuję ciągle jeszcze, że jakiś filozoficzny lekarz, w wyjątkowym tego słowa znaczeniu – taki, który ma śledzić problemat powszechnego zdrowia narodu, czasu, rasy, ludzkości – zdobędzie się raz na odwagę, by podejrzenie me na ostrzu miecza postawić i zdobyć się zuchwale na zdanie: we wszelkim filozofowaniu nie chodziło dotychczas wcale o „prawdę”, lecz o coś innego, powiedzmy o zdrowie, przyszłość, rozwój, moc, życie...

3.

 

– Zgadujecie, że nie bez wdzięczności wziąłbym rozbrat z owym ciężkiego niedomagania czasem, którego korzyści i dziś jeszcze nie wyczerpałem: tak jak wcale dość świadom jestem, czym w ogóle w moim bogatym w zmiany zdrowiu wszystkie kłody duchowe przewyższam. Filozof, który przez różne zdrowia wędrował i ciągle jeszcze wędruje, przewędrował także tyleż filozofii: nie może właśnie nic innego, jak tylko stan swój każdym razem przenosić w najbardziej duchową formę i dal – ta sztuka transfiguracji jest właśnie filozofią. Nie wolno nam filozofom oddzielać duszy i ciała, jak lud oddziela, tym mniej wolno nam oddzielać duszę i ducha. Nie jesteśmy wcale myślącymi żabami, ani obiektywizującymi i registrującymi aparatami o zimno wyregulowanych wnętrznościach – musimy ustawicznie myśli swe ze swego rodzić cierpienia i po macierzyńsku obdzielać je wszystkim, co w sobie samych posiadamy z krwi, serca, ognia, rozkoszy, namiętności, męczarni, przeznaczenia, fatalności. Żyć – to znaczy dla nas ustawicznie w światło i płomień przemieniać wszystko, czym jesteśmy; wszystko, co nas spotyka; nie możemy zgoła inaczej. A co się tyczy choroby: nie kusiż nas prawie pytanie, czy nie jest nam w ogóle niezbędna? Dopiero wielki ból jest ostatecznym ducha oswobodzicielem, jako nauczyciel wielkiego podejrzenia, które z każdego U robi X, prawe, szczere X, to jest przedostatnią głoskę przed ostatnią. Dopiero wielki ból, ów długi powolny ból, który potrzebuje czasu, w którym spalamy się niejako z zielonymi gałęźmi, zmusza nas filozofów do zstąpienia w swą ostateczną głąb i do odrzucenia od siebie wszelkiej ufności, wszystkiego, co dobroduszne, zasłaniające, łagodne, średnie, w co włożyliśmy może przedtem swoje człowieczeństwo. Wątpię, czy taki ból „polepsza” – lecz wiem, że nas pogłębia. Czy to więc uczymy się przeciwstawiać mu swoją dumę, swoje szyderstwo, swoją siłę woli i postępujemy w tym jak Indianin, który, choćby jak strasznie nawet dręczony, w złości swego języka znajduje odszkodowanie na swym dręczycielu; czy to przed bólem w ową orientalną chronimy się nicość – zwą ją nirwana – w owo nieme, tępe, głuche poddanie się, zapomnienie o sobie, zgaszenie siebie: to jednak z takich długich, niebezpiecznych ćwiczeń w panowaniu nad sobą wychodzi się innym człowiekiem, z kilku znakami zapytania więcej, przede wszystkim z wolą pytania nadal więcej, głębiej, surowiej, srożej, złośniej, ciszej, niż się dotąd pytało. Zaufanie do życia sczezło: życie samo problematem się stało – nie trzeba tylko sądzić, że człowiek koniecznie przez to stał się posępnikiem! Nawet miłość ku życiu możliwa jest jeszcze – kocha się jeno inaczej. Jest to miłość ku kobiecie, która w nas budzi wątpliwości... Powab wszystkiego, co problematyczne, radość z X jest jednak u takich bardziej duchowych, przeduchowionych ludzi zbyt wielka, by nie miała ciągle na nowo, jak jasna pożoga, wybuchać ponad wszelką nędzę problematyczności, ponad wszelkie niebezpieczeństwo niepewności, nawet ponad zazdrość kochającego. Poznajemy nowe szczęście...

4.

 

Wreszcie, aby niepowiedzianym nie pozostało, co najistotniejsze: z takich otchłani, z takiego ciężkiego niedomagania, także z niedomagania ciężkiego podejrzenia, powraca się nowo narodzonym, z obłuszczoną skórą, bardziej łaskotliwym, złośliwszym, z wytworniejszym smakiem do radości, z delikatniejszym językiem dla wszystkich dobrych rzeczy, z weselszymi zmysłami, z powtórną, niebezpieczniejszą niewinnością w radości; powraca się dziecinniejszym zarówno i stokroć bardziej wyrafinowanym, niż się kiedykolwiek przedtem było. Och, jakże wstrętne jest odtąd użycie, grube, tępe, ciemne użycie, jak je zresztą pojmują używający, nasi „wykształceni”, nasi bogaci i panujący! Jak złośliwie przysłuchujemy sięodtąd jarmarcznemu bum-bum, którym „człowiek wykształcony” i wielkiego miasta mieszkaniec zmusza się dziś gwałem przez sztukę, książkę i muzykę do „rozkoszy duchowych” przy pomocy gorących napojów! Jakże nam teraz ranić będzie uszy teatralny krzyk namiętności, jakże obcy stanie się smakowi naszemu cały ten romantyczny zgiełk i rozgardiasz zmysłów, w którym wykształcony lubuje się motłoch, wraz ze swymi aspiracjami do wzniosłości, podniesienia, wyśrubowania! Nie, jeśli my ozdrowieńcy w ogóle jakiejś jeszcze potrzebujemy sztuki, to jest nią inna sztuka – drwiąca, lekka, lotna, bosko nieskazitelna, bosko artystyczna sztuka, która jak jasny płomień w bezchmurne strzela niebiosa! Przede wszystkim sztuka dla artystów, tylko dla artystów! Znamy się teraz lepiej, także jako artyści, na tym, co jest do tego przede wszystkim potrzebne, pogoda, wszelkiego rodzaju pogoda, przyjaciele moi! – Mógłbym tego dowieść. Wiemy niejedno teraz za dobrze, my wiedzący: och, jakże się odtąd uczymy dobrego zapominania, dobrego niewiedzenia, jako artyści! Co się zaś tyczy naszej przyszłości, to trudno nas będzie odnaleźć znowu na ścieżkach owych egipskich młodzieńców, którzy nocą świątynie niepewnymi czynią, ramionami obejmują posągi i wszystko w ogóle, co ze słusznych powodów trzymane jest pod zakryciem, odsłaniają, odkrywają, w jasnym postawić chcą świetle. Nie, ten zły smak, ta żądza prawdy, „prawdy za wszelką cenę”, ten obłęd młodzieńczy w miłości prawdy – obmierzły nam. Na to jesteśmy za doświadczeni, za poważni, za weseli, za poparzeni, za głębocy... Nie wierzymy już w to, że prawda jeszcze prawdą pozostaje, jeśli z niej pościągamy zasłony; żyliśmy dosyć, by w to nie wierzyć. Dziś uważamy za rzecz przyzwoitości, by nie wszystko chcieć widzieć nago, nie przy wszystkim być obecnym, nie wszystko rozumieć i „wiedzieć”. „Czy to prawda, że Pan Bóg jest wszędzie obecny? – pytała dziewczynka swą matkę. – Ależ to nieprzyzwoicie”. – Wskazówka dla filozofów! Należy mieć większy szacunek dla sromu, z jakim przyroda ukryła się za zagadki i pstre niepewności. Może prawda jest kobietą, która ma powody nieodsłaniania spojrzeniom swych głębi? Może imię jej, mówiąc z grecka, jest Baubo?... [mit. gr. – bogini obsceniczności, swawolna i bezwstydna, nosząca przydomek „Przemawiającej spomiędzy nóg”] Och, ci Grecy! Rozumieliż się oni na życiu: na to trzeba dzielnie zatrzymywać się przy powierzchni, przy fałdzie, przy naskórku, uwielbiać pozór, wierzyć w kształty, dźwięki, słowa, w cały Olimp pozoru! Ci Grecy byli powierzchowni – z głębi. I czyż nie powracamy właśnie ku temu, my śmiałkowie duchowi, którzyśmy się wdarli na najwyższy i najniebezpieczniejszy szczyt myśli obecnej i stąd się obejrzeli, którzyśmy stąd w dół spojrzeli? Czyż nie jesteśmy w tym właśnie – Grekami? Wielbicielami kształtów, dźwięków, słów? Właśnie dlatego – artystami?

 

Ruta pod Genuą na jesieni roku 1886

 

Żart, chytrość i zemsta. Przygrywka rymowana

1.

 

ZAPROSZENIE Na moją strawę odważcie się, proszę! Jutro wam lepszą się wyda, smakosze, Pojutrze już będzie smakować! Zechcecie potem więcej – to mi fraszkiStare dodadzą odwagi, zaprażki, By nowe wam fraszki zgotować.

2.

 

MOJE SZCZĘŚCIE Odkąd szukanie mnie unużyło, Jam się znajdować nauczył nagle. Odkąd mi wiatr się sprzeciwił siłą – Z wszystkimi wiatry płyną me żagle.

3.

 

ŚMIAŁO Tam, gdzie stoisz, kop do głębi! Źródło jest tam snadnie! Niech cię czerni krzyk nie gnębi: „Tam jest – piekło na dnie!”.

4.

 

ROZMOWA A: Czym był chory? Teraz zdrów? Kto był mym lekarzem? Mów! Zapomniałem... znikło z głowy! B: Teraz wierzę, żeś jest zdrów: Zapomina tylko zdrowy.

5.

 

DO CNOTLIWYCH Niechaj cnotom też naszym lekko podnoszą się stopy: Równie wierszom Homera winny przychodzić i iść.

6.

 

MĄDROŚĆ ŚWIATOWA Nie ostawaj wśród równiny! Nie wspinaj się za wysoko! Najpiękniejszy świat na oko Ot tak z pół wyżyny.

7.

 

VADEMECUM – VADETECUM Wabię cię słowem swym i wzorem, Idziesz mym śladem, moim torem? Idź w ślad swój jeno z wiarą całą: – A pójdziesz za mną – śmiało! śmiało!

8.

 

PRZY TRZECIM LINIENIU Już skóra pęka mi a wciąż W żarłocznej żądzy sile, Wciąż ziemi łaknie we mnie wąż, Choć ziemi strawił tyle. Zgłodniały pełznę w kręty ślad Pomiędzy głazem, trawą, By jeść cię, jakem dotąd jadł, O ziemio, wężów strawo!

9.

 

MOJE RÓŻE Szczęście me – chce na was spływać – Szczęście chce obdarowywać! Chcecie moje róże zrywać? Chylać się musicie, skrywać Wśród skał, cierni, rzeszo płocha, Często palce oblizywać! Szczęście me – chce droczyć trocha! Szczęście me – przekorę kocha! Chcecie moje róże zrywać?

10.

 

GARDZĄCY Wiele miotam precz i ronię, Więc wy mnie gardzącym zwiecie, Z czar przepełnych pijąc trwonię, Wiele miotam precz i ronię, – Niemniej wino cenię przecie.

11.

 

PRZYSŁOWIE MÓWICzymś szorstkim i łagodnym, czymś chamskim i grzecznym, Czymś swojskim i czymś dziwnym, czystym i wszetecznym, Miejscem, gdzie błazen z mędrcem schadzki sobie czynią: Tego wszystkiego jestem i pragnę być skrzynią, Zarazem gołębicą i wężem, i świnią!

12.

 

DO PRZYJACIELA ŚWIATŁA Chcesz myśl i oko ustrzec od znużenia, Więc i za słońcem biegnij pośród cienia.

13.

 

DLA TANECZNIKÓW Gładki lód Raj i cud, Komu tańczyć żaden trud.

14.

 

DZIELNY Raczej nieprzyjaźń z całego polana, Niżeli przyjaźń łatana.

15.

 

RDZA I rdzy trzeba: być ostrzem nie dość! A powody? Bo ciągle mówić będą o tobie: „za młody”!

16.

 

WZWYŻ „Jak na szczyt ten najlepiej wejść, jakich dróg zwrotem?” – Postępuj jeno ciągle wzwyż i nie myśl o tem!

17.

 

DEWIZA GWAŁTOWNIKA Nie proś nigdy! Nie skomlij jak zwierz! Bierz, ja proszę ciebie, zawsze bierz!

18.

 

CIASNE DUSZE Dla ciasnych dusz nienawiść tylko mam: Ni dobra, ni zła prawie nie ma tam.

19.

 

MIMOWOLNY UWODZICIEL Wyrzucił puste słowo na wiatr: ot podnieta W nudzie – a jednak przez nie upadła kobieta.

20.

 

ROZWAŻCIE Podwójną boleść łatwiej jest znosić i lżej Niż jedną: czy spróbować chcesz odwagi swej?

21.

 

PRZECIW PYSZE Nie nadymaj się w pychy bezbrzeżu: Małe ukłucie – a pękniesz, pęcherzu.

22.

 

KOBIETA I MĄŻ „Bierz przemocą kobietę, gdy ci w serce wpadnie!” Tak myśli mąż; kobieta nie bierze, lecz kradnie.

23.

 

INTERPRETACJA Tam, gdzie wykładam siebie, siebie wkładam: Na wykładacza swego się nie nadam. Lecz kto wzwyż jeno pnie się ścieżką własną, Ten też mój obraz wnosi w światłość jasną.

24.

 

LEK DLA PESYMISTÓWSkarżysz się, druhu, że ci nic nie w smak? Wciąż dąsy stare, wciąż masz w nosie muchę? Cierpliwość rwie mi się i serce kruche. Bo ciągle stękasz, klniesz i plujesz tak. Posłuchaj, druhu! Wstrętom swym na wspak, Odważ się połknąć tłuściuchną ropuchę. Szybko, nie patrząc nawet, wzbudź otuchę! – A niestrawności zniknieć wszelki znak.

25.

 

PROŚBA Istotę wielu ludzi znam, A nie wiem, kim ja jestem sam! Za blisko mnie źrenica ma – Com widział, widzę, to nie ja. Lepiej bym radził swej potrzebie, Gdybym mógł dalej siąść od siebie, Nie aż tam, skąd mój wróg mnie śledzi! Już bliski druh zbyt z dala siedzi – Lecz między nim a sobą w środku! Rozumiesz prośbę mą, narodku?

26.

 

MOJA SROGOŚĆ Sto stopni przebyć trzeba mi, Iść wzwyż, a za mną krzyk wasz brzmi: „O, srogi jesteś! Czyśmy głaz?” – Sto stopni przebyć trzeba mi, A stopniem nikt być nie chce z was.

27.

 

WĘDROWIEC „Bezdroże! Przepaść, ciche w krąg, jak śmierć, okola!” – Tak chciałeś! Z ścieżki własna zwiodła ciebie wola! Wędrowcze! Stop w swym wzroku chłód, bystrość i męstwo! Zgubionyś, gdy wierzysz tu – w niebezpieczeństwo.

28.

 

POCIECHA DLA POCZĄTKUJĄCYCH Patrzcie, to dziecko obstąpiły świnie, Bezsilne, kurczy stopy i nuż łkać! Płacze, bo płakać też umie jedynie –Kiedyż stać zdoła, krok przed się swój brać? Hej, śmiało! Sądzę, niewiele chwil minie, A ujrzym dziecko to tańczącym snadź! A gdy na nogach dwóch stanie, w godzinie Będzie umiało i na głowie stać!

29.

 

EGOIZM GWIAZD Gdybym się, beczka tocząca się krągle, Wokoło siebie nie kręciła ciągle, Jakbym, za słońcem mknąc, mogła wytrzymać, By nie zapalić się, ognia nie imać?

30.

 

BLIŹNI Nie rad przy bliźnim mam siedzibę swoją: Precz z nim, w wyż, niech mu dal będzie ostoją! Jakby inaczej mógł być gwiazdą moją? –

31.

 

ZAKAPTURZONY ŚWIĘTY By nas twe szczęście nie gniotło zmorą, Otaczasz siebie czarcią przekorą, Czarcim dowcipem i czarcią złością. Jednak daremnie! Źreniceć gorą – Źrenice twoje patrzą świętością!

32.

 

NIEWOLNY A. Cóż go złudziło? Stoi, słucha; Jaki dźwięk dobiegł jego ucha? Cóż to wydarło z niego jęk? B. Jak każdy, co żył u łańcucha, Wszędzie łańcucha słyszy brzęk.

33.

 

SAMOTNY Nienawistnym mi stało się iść w ślad i wodzić. Posłusznym być? Nie! Ale nie chcę też i władać! Kto sobie nie jest straszny, jak strachu ma zadać: A li kto innym straszny, może innych wodzić.Nienawistnym mi nawet już sobie przewodzić! Chcę jak zwierz, co się w puszczy i w morzu zwykł rodzić, Na chwilę móc się zgubić, manowcem odgrodzić, W zbłąkaniu błogim niech mnie zaduma kolebie, Abym w końcu z oddali znów wabić mógł siebie, Znowu samego siebie ku sobie – uwodzić.

34.

 

SENECA ET HOC GENUS OMNE [Seneka i wszyscy inni jego pokroju] Pisze to, pisze swe nie do zniesienia mądre larifari, Jakby się miało primum scribere Deinde philosophari [najpierw pisać, potem filozofować].

35.

 

LÓD Tak jest! Czasami przyrządzam lód: Bo pożyteczny jest lód do trawienia! Gdybyście mieli dużo do trawienia, O, jakże byście lubili mój lód!

36.

 

PISMA MŁODZIEŃCZE Mej mądrości A i O Tu mi brzmiało: słowa wieszcze! Dziś mi nie brzmi z nich już to, Jeno wieczne Ah! i Oh! Mej młodości słyszę jeszcze.

37.

 

BACZNOŚĆ W tym kraju niebezpiecznie dla podróżnych gości; Gdyś ducha pełen, miej się dwakroć na baczności! Wabiąć, pieszczą, aż pożrą! Głód ich ciebie łaknie: To duchy zapaleńców – tym ducha wżdy braknie!

38.

 

BOGOBOJNY MÓWI:Bóg nas miłuje, ponieważ nas stworzył. „Człek stworzył Boga” – subtelni mówicie. Nie maż więc kochać, w co twórczość swą włożył? Czyż ma zaprzeczać, ponieważ to stworzył? To chroma, stąpa na diablim kopycie.

39.

 

LATEM W gorzkim pocie naszych lic Pan chleb jeść nam każe. W pocie lepiej nie jeść nic, Radzą nam lekarze. Słońce, ten hultajski widz, Z drwiącą patrzy miną. W gorzkim pocie swoich lic Pijmy lepiej wino!

40.

 

BEZ ZAZDROŚCI Że niezazdrosny, mkniecie cześć mu nieść? On nie ogląda się na waszą cześć; Orli wzrok jego gna w dalekie jazdy, On was nie widzi! – jeno gwiazdy, gwiazdy!

41.

 

HERAKLITYZM Szczęście ziemskie, druhu mój, Daje tylko bój! Aby się druhami stać, Trza woń prochu znać! Druhy w trojgu jednym są: Braćmi – w dolę złą, Równi – gdzie wróg zajdzie perć, Wolni – tam, gdzie śmierć.

42.

 

ZASADA PRZEDELIKATNYCH Na palcach raczej jeszcze iść, A na czworakach nie warto,Dziurką od klucza raczej wnijść, Niźli przez bramę otwartą.

43.

 

RADA Do sławy dążysz wciąż, bez popasu? Słuchaj, co moja nauka wieści, Idź, lecz się zrzeknij zawczasu – Cześci!

44.

 

GRUNTOWNY Jam badacz? Po cóż słowo to! – Jam tylko ciężki – wagi dużej! I spadam, spadam jak najdłużej, A w końcu aż na dno!

45.

 

NA ZAWSZE „Przychodzę dzisiaj, bo tak mi się chciało” – Tak, kto na zawsze przyszedł, mówi śmiało. Cóż mu tam świata gadanina szkodzi: „Za wcześnie przyszedł! Za późno przychodzi!”.

46.

 

SĄDY ZNUŻONYCH Znużeni klną słoneczny dzień; Wartością drzew jest im – ich cień.

47.

 

ZNIJŚCIE „Zniża się, upada” – krzyczycie w powodzi Szyderstw; prawdą zasię: on ku wam w dół schodzi. Nadmiar szczęścia jego stał mu się znużeniem, Nadmiar światła tęskni w nim za waszym cieniem.

48.

 

PRZECIW PRAWOM Od dziś zawiśnie mój zegarek cenny U szyi mojej na nitce włosiennej; Od dziś ustanie dla mnie gwiazd krążenie, Blask słońca, pianie koguta i cienie, I co mi dotąd czas znaczyło wszędzie, Nadal mi niemym, głuchym, ślepym będzie: – Zmilknij mi, cała naturo, i wara Wobec tykania prawa i zegara.

49.

 

MĘDRZEC MÓWI Potrzebny tłumom, choć gardzący tłumem, Ciągnę swą drogą, z słońcem, to z burz szumem, A zawsze ponad tym tłumem!

50.

 

STRACONA GŁOWA Ma rozum – jakiż ją los nim wzbogacił? Mężczyzna ongiś głowę dla niej stracił. Głowę miał przedtem bogatą w zalety: Poszła do diabła – nie! nie! do kobiety!

51.

 

POBOŻNE ŻYCZENIA „Gdybyż klucze od wszech klamek Mogły w lot poznikać, Gdybyż każdy u drzwi zamek Wytrych mógł odmykać!” Tak z westchnieniem myśli cichem Każdy, kto jest sam – wytrychem.

52.

 

PISANIE NOGĄ Nie tylko ręką pisać mi się zdarza: Noga też chce być u mnie za pisarza. Silna, swobodna, dzielna pęd swój bierze Już to po polu, już to po papierze.

53.

 

”LUDZKIE TO, ARCYLUDZKIE”. KSIĄŻKA Smętnie trwożliwy, gdy wstecz wzrokiem bieżysz, W przyszłość wierzący, gdy sobie zawierzysz: Mamże cię, ptaku, zwać orłem skrzydlaczem? Czy ulubieńcem Minerwy, puchaczem?

54.

 

DO MEGO CZYTELNIKA Dobrych zębów, dobrego żołądka – To życzeń mych treścią tajemną! Gdy strawisz mą książkę od wątka, To pewno też zgodzisz się ze mną!

55.

 

MALARZ REALISTA Jak z tym pocznie: „Przyrodę bierz wiernie i całą!”. Gdzież przyrodę wyczerpać płótnu się udało? Nieskończoną – najmniejsza cząstka w świata tumie! – Wreszcie maluje, co się jemu podobało. A co mu się podoba? Co malować umie.

56.

 

PRÓŻNOŚĆ POETYCKA Dajcie mi kleju: gdy klej mam, snadź Drzewo sam znajdę już śmiało! Myśl w cztery rymy bezmyślne wlać To nie jest dumą tak małą!

57.

 

WYBREDNY SMAK Gdybym na życzeń mógł rozstaju Wybrać pomiędzy życzeniami. Wybrałbym miejsce w środku raju: Lecz chętniej – przed jego drzwiami.

58.

 

KRZYWY NOS Zaczepnie nos spogląda w dal, Nozdrza się dmą od wiatru fal – Więc padasz, boś nosalów ród,Człowieczku dumny, zawsze wprzód! I zawsze razem sprzęga los: Prostą dumę, krzywy nos.

59.

 

PIÓRO BAZGRZE Pióro mi bazgrze: a czart to zamaż! Czym na bazgranie skazany puste? – Więc śmiało chwytam w rękę kałamarz I leję strugi inkaustu tłuste! Jakże to płynie pełno, szeroko, Wszystko się szczęści, czym myśl zaświta! Wprawdzie się w piśmie nie wyzna oko – Lecz co tam! Któż to, co piszę, czyta?

60.

 

LUDZIE WYŻSI Ten w górę dąży, chwalić go się godzi! Lecz tamten zawsze od wyżyn przychodzi! I żyje wyższy nad pochwał wawrzyny, On jest z wyżyny.

61.

 

SCEPTYK MÓWI Pół życia przeszło twego, Wprzód mknie wskazówka, duszę twą zbiegają dreszcze! Z dawna stopy jej krążą i biegą, Szukała, nie znalazła – ociągaż się jeszcze? Pół życia przeszło twego: Każdej godziny obłęd to był i ból krwawy. Czego szukasz tu jeszcze? Dlaczego? Tegoć szukam – zasadnej szukania podstawy.

62.

 

ECCE HOMO Tak! Ja wiem, skąd ród mój szczytny! Jako płomień nienasytny, Trawię się, żar we mnie drga. Światłem wszystko, gdzie się zwrócę, Węglem wszystko, co porzucę: Tak, płomieniem jestem ja!

63.

 

MORAŁ GWIAZD W dróg gwiezdnych przeznaczona tok, Cóż cię obchodzi, gwiazdo, mrok? Tocz się szczęśliwa przez ten czas! Obca dla jego nędz i skaz! W najdalsze światy blaskiem błądź: Litość, jak grzech ze siebie strąć! I jedno tylko: czysta bądź!

 

You voted 3. Total votes: 7727