Nietzsche
108.
Nowe walki. – Po śmierci Buddy pokazywano jeszcze przez stulecie cień jego w jaskini – olbrzymi, straszliwy cień. Bóg umarł: lecz taki jest już rodzaj ludzki, iż będą może jeszcze przez stulecia istniały jaskinie, w których będą pokazywali cień jego. – A my – my musimy jeszcze cień jego zwyciężać!
109.
Strzeżmy się! – Strzeżmy się myśli, że świat jest żywą istotą. W jakim kierunku miałby się rozrastać? Czym by się żywił? Jakże by rósł i rozmnażał się? Wiemy przecie prawie, czym są twory organiczne: i mielibyśmy to coś niewymownie wtórnego, późnego, rzadkiego, przypadkowego, co spostrzegamy tylko na skorupie ziemskiej, brać za coś istotnego, powszechnego, wiecznego, wzorem tych, którzy wszechświat zwą organizmem? Wstręt mnie przed tym bierze! Wystrzegajmy się już nawet wiary, że wszechświat jest maszyną; nie jest on z pewnością zbudowany w jednym tylko celu, wyrządzamy mu tym słowem „maszyna” zbyt wielki zaszczyt. Strzeżmy się przypuszczać w ogóle i wszędzie coś tak foremnego, jak kołowe ruchy sąsiadujących z nami gwiazd; już spojrzenie na drogę mleczną budzi podejrzenie, czy nie ma tam ruchów o wiele dzikszych i sprzeczniejszych, zarazem czy nie ma gwiazd o wiecznych prostolinijnych kolejach spadania i tym podobnych. Ład gwiezdny, w którym żyjemy, jest wyjątkiem; ten ład i wcale duży przeciąg czasu, przezeń umożliwiony, umożliwiły znowu wyjątek z wyjątku: wykształcenie życia organicznego. Ogólny charakter świata jest przeciwnie chaosem po wszystkie wieki, nie w znaczeniu zbywającej konieczności, lecz zbywającego ładu, rozczłonkowania, formy, piękności, mądrości i jak tam jeszcze zwą się wszystkie nasze estetyczne człowieczości. Sądząc ze stanowiska naszego rozumu, to nieudane rzuty są nieomal powszechnym prawidłem, wyjątki nie są tajnym celem, a cała zabawka powtarza wiecznie swą zwrotkę, której za nic melodią nazwać nie można – a ostatecznie i słowo „nieudany rzut” jest już uczłowieczeniem, które zawiera w sobie naganę. Lecz jakże możemy ganić lub chwalić wszechświat. Strzeżmy się pomawiać go o bezlitosność lub nierozum, lub o ich przeciwieństwa: nie jest on ani doskonały, ani piękny, ani szlachetny i nie chce nic o tym wszystkim wiedzieć, nie dąży wcale do naśladowania człowieka! Nie dotyka go wcale żaden z naszych estetycznych i moralnych sądów! Nie ma on też żadnegopopędu samozachowawczego, ani żadnych w ogóle popędów; nie zna też żadnych praw. Strzeżmy się mówić, że istnieją prawa w przyrodzie. Są tylko konieczności: nie ma ani tego, kto rozkazuje, ani tego, kto słucha, ani tego, kto wykracza. Jeśli wiecie, że nie ma wcale celów, to wiecie też, że nie ma przypadku: bo tylko w świecie celów ma sens słowo „przypadek”. Wystrzegajmy się też mówić, że śmierć jest przeciwna życiu. Co żyje, jest tylko rodzajem tego, co martwe i to rodzajem bardzo rzadkim. – Strzeżmy się myśli, że świat stwarza wiecznie coś nowego. Nie ma wcale wiecznotrwałych substancji: materia jest właśnie takim samym błędem, jak bóg eleatów. Lecz kiedyż dojdziemy do końca ze swoją ostrożnością i przezornością? Kiedyż przestaną nas już zaciemniać te wszystkie cienie Boga? Kiedyż odbóstwimy zupełnie przyrodę! Kiedyż będziemy mogli zacząć unaturalniać siebie, ludzi wraz z czystą nowo odkrytą, na nowo wyzwoloną naturą!
110.
Pochodzenie poznania. – Intelekt nie wytwarzał przez długie okresy czasu nic, oprócz błędów; niektóre z nich okazały się pożytecznymi i sprzyjającymi zachowaniu rodzaju; kto się na nie natknął lub je odziedziczył, toczył swój bój za siebie i swych następców z większym szczęściem. Takie błędne wierzenia, które dziedzicznie przechodziły coraz dalej i wreszcie stały się prawie zasadniczą treścią rodzaju ludzkiego, to te na przykład: że są rzeczy trwałe, że są rzeczy równe, że są rzeczy, materie, ciała, że rzecz jakaś jest tym, czym się wydaje, że wola nasza jest wolna, że co dla mnie jest dobre, jest też dobre w sobie i dla siebie. Bardzo późno dopiero wystąpili przeczyciele i wątpiciele, co do takich zdań – bardzo późno dopiero wystąpiła prawda, jako najzawodniejsza forma poznania. Zdawało się, że niemożliwe będzie z nią żyć, organizm nasz urządzony był dla jej przeciwieństwa; wszystkie jego wyższe funkcje, spostrzeżenia zmysłów i wszelki rodzaj odczuwania w ogóle, pracowały owymi prastarymi, wcielonymi błędami zasadniczymi. Co więcej: zdania owe stały się nawet w zakresie poznania normami, którymi mierzono „prawdziwość” i „nieprawdziwość” – aż w najodleglejsze dziedziny czystej logiki. Więc: siła poznania nie leży w jego stopniu prawdy, lecz w jego starości i w jego wcieloności, jego charakterze warunku życia. Kiedy zdawało się, że życie i poznanie sobie przeczą, nigdy nie walczono poważnie; przeczenie i wątpienie uchodziły wtedy za szaleństwo. Owi wyjątkowi myśliciele, jak np. eleaci, którzy mimo to, iż wykazywali i podtrzymywali sprzeczności błędów naturalnych, wierzyli, iż możliwe jest też przeżywać to przeciwieństwo: wynaleźli mędrca, jako człowieka niezmiennego, bezosobistego i uniwersalnego patrzenia, jako jedno i wszystko zarazem, z sobie właściwą zdolnością do owego odwróconego poznania; wicrzyli, że ich poznanie jest zarazem zasadą życia. By jednak wszystko to twierdzić mogli, musieli też łudzić się co do swego własnego stanu: musieli zmyślać sobie bezosobistość i trwałość bez zmiany, nie rozumieć istoty poznającego, zaprzeczać potęgi popędów w poznaniu i pojmować w ogóle rozum jako zupełnie wolną, zrodzoną z samej siebie działalność, aktywność; zasłaniali sobie oczy na to, że i oni w sprzeciwianiu się wartościom, będącym w obiegu, lub w pożądaniu spokoju, lub wyłącznego posiadania, lub władztwa doszli do swoich twierdzeń. Wyższy rozwój rzetelności i sceptycyzmu uczynił w końcu i tych ludzi niemożliwymi, a życie ich i sądy okazały się także zależne od prastarych popędów i błędów zasadniczych wszelkiego, czuciem obdarzonego istnienia. – Owa wyższa rzetelność i sceptycyzm powstawały tam, gdzie dwa sprzeczne twierdzenia okazywały się zarówno przydatne do życia, ponieważ oba były zgodne z zasadniczymi błędami i ponieważ można się było spierać o wyższy lub niższy stopień pożytku dla życia; zarówno tam, gdzie nowe twierdzenia okazywały się życiu wprawdzie niepożytecznymi, lecz przynajmniej też nieszkodliwymi, jako objawy intelektualnego popędudo gry i niewinnymi a szczęśliwymi, jak wszystkie gry. Stopniowo napełniał się mózg ludzki takimi sądami i przekonaniami, w kłębie tym powstał ferment, walka i pożądanie mocy. Nie tylko pożytek i rozkosz, lecz wszelki rodzaj popędów uczestniczył w tej walce o „prawdy”; intelektualna walka podniesiona została do znaczenia zajęcia, nabrała uroku, stała się powołaniem, obowiązkiem, godnością – poznanie i dążenie do prawdziwości stanęło ostatecznie jako potrzeba w rzędzie innych potrzeb. Odtąd już nie tylko wiara i przekonanie, lecz także doświadczenie, przeczenie, nieufność, sprzeciw stały się mocą, wszystkie złe instynkty zostały podporządkowane poznaniu i oddane mu na usługi i okryły się blaskiem tego, co dozwolone, czczone, pożyteczne, a ostatecznie obdarzone zostały spojrzeniem i niewinnością dobrego. Poznanie więc stało się częścią samego życia i jako życie ciągle wzrastającą mocą; aż ostatecznie owo poznanie i owe prastare zasadnicze błędy zderzyły się z sobą, jedno i drugie jako życie, jedno i drugie jako moc, jedno i drugie w jednym i tym samym człowieku. Myśliciel: oto teraz istota, w której popęd do prawdy i owe błędy, sprzyjające zachowaniu życia, toczą swój pierwszy bój, skoro i popęd do prawdy okazał się sprzyjającą zachowaniu życia mocą. W porównaniu z ważnością tej walki reszta jest obojętna: postawiono tu ostatecznie pytanie co do warunku życia i tu po raz pierwszy usiłuje się doświadczeniem na pytanie to odpowiedzieć. Jak dalece prawda daje się wcielać? – oto pytanie, na tym polega doświadczenie.
111.
Pochodzenie logiczności. – Jak w głowie ludzkiej powstała logika? Zapewne z nielogiki, której królestwo musiało być pierwotnie olbrzymie. Lecz niezliczenie wiele istot, które inaczej wnioskowały, niż my wnioskujemy, zginęło: zawsze jeszcze mogłaby istnieć prawdziwsza prawda! Kto na przykład nie dość często wynajdywać umiał to, co „równe”, w stosunku do pożywienia lub w stosunku do wrogich mu zwierząt, kto więc zbyt powolnie podsumowywał, był zbyt w podsumowywaniu ostrożny, miał mniej szans utrzymania się przy życiu niż ten, który wobec wszystkiego, co było do siebie podobne, natychmiast wpadał na myśl tożsamości. Lecz przeważająca skłonność do uważania podobnego za równe, skłonność nielogiczna – bo nie ma nic równego w sobie – stworzyła dopiero wszystkie podwaliny logiki. Tak samo, aby powstało pojęcie substancji, w logice niezbędne, choć w najściślejszym znaczeniu nie odpowiada mu nic rzeczywistego – trzeba było przez długi czas nic widzieć i nie odczuwać zmienności w rzeczach; niewidzące dokładnie istoty miały przewagę nad tymi, które wszystko widziały „w toku”. Sama już ostrożność przy wnioskowaniu, jeżeli istnieje w wysokim stopniu, wszelka skłonność do sceptycyzmu jest już wielce niebezpieczna w życiu. Nie byłyby się utrzymały żadne żywe istoty, gdyby nie była się tak nadzwyczajnie i silnie rozkrzewiła owa przeciwna skłonność, by raczej potwierdzać niż sądu zaniechać, raczej błądzić i zmyślać niż wyczekiwać, raczej zgadzać się niż zaprzeczać, raczej sądzić niż być sprawiedliwym. Przebieg logicznych myśli i wniosków w naszym teraźniejszym mózgu odpowiada procesowi i walce popędów, które w sobie pojedynczo wzięte są bardzo nielogiczne i niesprawiedliwe; dowiadujemy się zazwyczaj tylko o wyniku walki: tak szybko i tak skrycie działa w nas teraz ów prastary mechanizm.
112.
Przyczyna i skutek. – Zwiemy to „wytłumaczeniem”; lecz „opisem” jest to, co nas odróżnia od dawniejszych stopni poznania i wiedzy. Opisujemy lepiej – nie tłumaczymy więcej niż nasi poprzednicy. Odkryliśmy różnorodną kolejność tam, gdzie człowiek naiwny i badacz dawniejszych kultur widział tylko dwie rzeczy, „przyczynę” i „skutek”, jak mówiono; udoskonaliliśmy obraz stawania się, lecz nie wydostaliśmy się ponad obraz, poza obraz. Szereg „przyczyn”, który mamy przed oczyma, jest zupełniejszy; wnioskujemy: to i to musi wpierw poprzedzić, by owo nastąpiło – lecz nie pojęliśmy nic przez to. Jakość, na przykład w każdym przebiegu chemicznym, wydaje się potem jak i przedtem „cudem”, tak samo ruch ciągły; nikt nie wytłumaczył pchnięcia. Skądże byśmy zaś mogli tłumaczyć! Operujemy samymi tylko rzeczami, których nie ma, liniami, płaszczyznami, ciałami, atomami, podzielnymi czasami; podzielnymi płaszczyznami – jakże też ma być choćby możliwe wytłumaczenie, jeśli z wszystkiego pierw obraz czynimy, swój obraz. To dosyć, że zapatrujemy się na wiedzę, jako na najmożliwiej wierne uprzystępnianie człowiekowi rzeczy, uczymy się coraz dokładniej opisywać siebie samych, opisując rzeczy i ich kolejność. Przyczyna i skutek; taka dwojakość nie istnieje prawdopodobnie – w rzeczywistości mamy przed sobą pewne continuum, z którego wyosabniamy kilka odłamków; tak jak ruch spostrzegamy zawsze tylko jako wyosobnione punkty, więc właściwie nie widzimy, lecz o jego istnieniu wnioskujemy. Nagłość, z jaką skutki się odcinają, wprowadza nas w błąd; jest to jednak tylko dla nas nagłość. Istnieje w tej samej sekundzie nagłości nieskończona moc przebiegów, uchodzących naszej uwagi. Intelekt, który by widział przyczynę i skutek jako continuum, nie w nasz sposób jako coś dowolnie rozdzielonego i rozczłonkowanego, który by widział tok zdarzenia – zarzuciłby pojęcie przyczyny i skutku i zaprzeczył istnienia wszelkiej warunkowości.
113.
Z nauki o truciznach. – Tak wiele składa się na to, by powstać mogło naukowe myślenie: a wszystkie te potrzebne rzeczy potrzeba było oddzielnie wynajdywać, ćwiczyć się w nich, pielęgnować! Poszczególnie jednak miały one bardzo często zgoła inny skutek niż teraz, gdy w obrębie naukowego myślenia ograniczają się wzajemnie i trzymają w karności – działały jako trucizny, na przykład popęd wątpiący, popęd zaprzeczający, popęd wyczekujący, popęd gromadzący, popęd rozkładczy. Złożono wiele ludzkich hekatomb w ofierze, zanim popędy te nauczyły się pojmować swoją sąsiedzkość i czuć się wzajem funkcjami jednej organizującej mocy w jednym człowieku! Jakże dalecy jesteśmy jeszcze od tego, żeby do naukowego myślenia dołączyły się jeszcze i siły artystyczne i mądrość praktyczna życia, by wytworzył się wyższy organiczny system, w stosunku do którego uczony, lekarz, artysta i prawodawca, tacy jakimi ich teraz znamy, musieliby wydawać się nędznymi zabytkami starożytności!
114.
Rozległość moralności. – Nowy obraz, który widzimy, konstruujemy natychmiast z pomocą wszystkich starych doświadczeń, któreśmy poczynili, wedle stopnia swej rzetelności i sprawiedliwości. Nie ma wcale innych wydarzeń życiowych, oprócz moralnych, nawet w dziedzinie spostrzeżeń zmysłowych.
115.
Cztery błędy. – Człowieka wychowały własne błędy: widział on się najpierw zawsze tylko niezupełnie, po wtóre przypisywał sobie zawsze zmyślone właściwości, po trzecie odczuwał stosunek swój do zwierząt i natury wedle fałszywej hierarchii, po czwarte wynajdywał sobie coraz nowe tablice wartości i uważał je przez czas pewien za wieczne i bezwarunkowe, tak że raz ten, to znów ów popęd ludzki i stan wysuwał się na pierwsze miejsce i wskutek tej oceny bywał uszlachetniany. Jeśli się odliczy działanie tych czterech błędów, to odliczyło się też humanitarność, ludzkość i „godność ludzką”.
116.
Instynkt stadny. – Gdzie spotykamy moralność, tam też znajdujemy ocenę i ustopniowanie ludzkich popędów i czynów. Te oceny i stopniowania są zawsze wyrazem potrzeb gromady i stada: to, co dla gromady przede wszystkim pożyteczne – i nadal, i z kolei – to jest też najwyższym miernikiem wartości wszystkich jednostek. Moralność wdraża jednostkę do roli funkcji stada i przypisywania sobie wartości tylko jako funkcja. Ponieważ warunki utrzymania jakiejś gromady były bardzo różne od warunków innej gromady, więc istniały bardzo różne moralności; a ze względu na przyszłe zasadnicze przekształcenia stad i gromad, państw i społeczel1stw można prorokować, że będą jeszcze bardzo odmienne istniały moralności. Moralność to instynkt stadny w jednostce.
117.
Stadne wyrzuty sumienia. – W najdłuższych i najodleglejszych okresach ludzkości istniał zgoła inny wyrzut sumienia niż dzisiaj. Dziś czuje się człowiek odpowiedzialnym tylko za to, czego chce i co czyni i w samym sobie pokłada swą dumę: wszyscy nasi nauczyciele prawa wychodzą z tego samopoczucia i z tej uciechy, jak gdyby tu z dawien dawna tryskało źródło prawa. Lecz poprzez najdłuższy okres ludzkości nie było nic straszliwszego, jak czuć się jednostką. Być samym, odczuwać osobniczo, czy też słuchać, czy panować, stanowić indywiduum – to nie było wówczas uciechą, lecz karą; skazywano „na indywidualność”. Wolność myśli uchodziła za przykrość. Jak my odczuwamy prawo i karby porządku jako przymus i szkodę, tak odczuwano niegdyś egoizm jako rzecz bolesną, jako właściwą niedolę. Być samym, samego siebie oceniać wedle własnej miary i wagi – to sprzeciwiało się wówczas smakowi. Skłonność do tego odczuwano by jako szaleństwo: bo samotności towarzyszyła wszelkiego rodzaju bieda, trwoga. „Wolna wola” była wówczas w najbliższym sąsiedztwie z nieczystym sumieniem: im bezwolniej działano, im bardziej przemawiał z działania instynkt stadny, a nie zmysł osobisty, tym człowiek wydawał się sobie moralniejszy. Wszystko, co szkodę wyrządzało stadu, czy jednostka chciała tego, czy nie chciała, sprawiało wówczas jednostce wyrzuty sumienia – a nadto jeszcze jej sąsiadowi, nawet całemu stadu! – Pod tym względem zmieniliśmy się najbardziej.
118.
Przychylność. – Czy to cnotliwie, jeśli jakaś komórka zmieni się w funkcję silniejszej komórki? Jest to mus. A czy jest źle, jeśli silniejsza przyswoi ją sobie? Jest to mus również; jest to dla niej konieczne, ponieważ dąży do przeobfitego zastąpienia sobie straty i chce się odrodzić. Stosownie do tego należy rozróżniać w przychylności: popęd przyswajania i popęd ulegania, w miarę tego, czy przychylność odczuwa silniejszy czy słabszy. Radość i pożądanie idą w parze u silniejszego, który chce coś w swą funkcję przekształcić: radość i chęć, by być pożądanym, u słabszego, który by chciał stać się funkcją. – Litość jest w istocie swej tym pierwszym, miłym wzruszeniem popędu przyswajania, na widok słabszego: przy czym zważyć jeszcze należy, że „silny” i „słaby” są pojęciami względnymi.
119.
Nie ma altruizmu! – Widzę u wielu ludzi nadmierną moc i rozkosz w chęci stania się funkcją; tłoczą się tam i mają najczulszy węch dla wszystkich owych miejsc, gdzie by właśnie oni funkcją być mogli. Należą tu kobiety, przemieniające się w funkcję mężczyzny, która w nim była właśnie słabo rozwinięta, i w ten sposób stające się jego sakiewką, jego polityką lub jego towarzyskością. Takie istoty utrzymują się same najlepiej, jeśli przylgną do cudzego organizmu: jeśli się im to nie uda, stają się gniewne, rozdrażnione i pożerają same siebie.
120.
Zdrowie duszy. – Ulubiona lekarska formuła moralna (której twórcą jest Ariston z Chios): „Cnota jest zdrowiem duszy” – musiałaby, by być użyteczna, przynajmniej tak zostać zmieniona: „Twoja cnota jest zdrowiem twojej duszy”. Bo zdrowie samo w sobie nie istnieje, a wszystkie usiłowania określenia rzeczy tego rodzaju chybiły żałośnie. Musiałoby się znać twój cel, twoje widnokręgi, twoje siły, twoje podniety, twoje błędy, a mianowicie ideały i rojenia twojej duszy, by określić, co jedynie może oznaczać zdrowie twego ciała. Istnieją więc niezliczone zdrowia ciała; i im bardziej pozwala się podnosić głowę jednostce niepodlegającej porównaniu, im bardziej zarzucamy dogmat „o równości ludzi”, tym prędzej musi zniknąć dla naszych lekarzy pojęcie normalnego zdrowia, obok normalnej diety, normalnego przebiegu choroby. Wówczas dopiero mogłoby być na czasie rozmyślać o zdrowiu i chorobie duszy, a właściwą każdemu cnotę zasadzać na jej zdrowiu, które oczywiście u jednego wyglądać by mogło jak przeciwieństwo zdrowia u drugiego. Ostatecznie pozostałoby jeszcze wielkie pytanie, czybyśmy mogli obyć się bez choroby, nawet dla rozwoju swych cnót, a mianowicie, czyby nasze pragnienie poznania i samopoznania nie potrzebowało zarówno chorej duszy, jak zdrowej; słowem, czy sama nawet żądza zdrowia nie jest przesądem, tchórzostwem i okruchem najprzemyślniejszego barbarzyństwa i wstecznictwa.
121.
Życie nie jest żadnym argumentem. – Urządziliśmy sobie świat tak, żebyśmy w nim żyć mogli – ustanowiliśmy sobie ciała, linie, płaszczyzny, przyczyny i skutki, ruch i spoczynek, kształt i treść: bez tych artykułów wiary nikt by z nas teraz nie zniósł życia! Lecz nie są oneprzez to jeszcze niczym dowiedzionym! Życie nie jest żadnym argumentem; między warunkami życia mógłby się znajdować błąd!
122.
Moralny sceptycyzm w chrześcijaństwie. – I chrześcijaństwo wielce się przyczyniło do oświaty: uczyło moralnego sceptycyzmu w sposób bardzo dojmujący i skuteczny, oskarżając, rozgoryczając, lecz z nieznużoną cierpliwością i przemyślnością; niszczyło w każdym poszczególnym człowieku wiarę we własne „cnoty”: pod jego wpływem znikli z ziemi owi wielcy cnotliwi, w jakich opływała starożytność – owi popularni ludzie, którzy chadzali w wierze w swoją doskonałość z godnością bohatera walki byków. Gdy dziś, wychowani w tej chrześcijańskiej szkole sceptycyzmu, czytamy moralne księgi starożytnych, na przykład Seneki lub Epikura, to czujemy pewną żartobliwą wyższość i jesteśmy pełni tajnych wniknięć i przeniknięć; mamy wrażenie jakby dziecko mówiło do starca lub jakaś młoda, piękna rozegzaltowana osoba do La Rochefoucauld: wiemy lepiej, co to cnota! Ostatecznie jednak zastosowaliśmy ten sam sceptycyzm także do wszystkich religijnych stanów i przebiegów, jak grzech, skrucha, łaska, świętość i pozwoliliśmy robakowi toczyć tak skutecznie, że i przy czytaniu wszystkich książek chrześcijańskich mamy to samo uczucie subtelnej wyższości i zrozumienia: znamy też uczucia religijne lepiej! Czas już znać je dobrze i dobrze opisywać, bo i wyznawcy starej wiary wymierają – ocalmy ich odbicie i ich typ, przynajmniej dla poznania!
123.
Poznanie jest czymś więcej niż środkiem. – Nawet bez tej nowej namiętności – mam na myśli namiętność poznawania – robiłaby wiedza postępy: wiedza rosła dotychczas i stała się wielka bez niej. Dobra wiara w wiedzę, sprzyjający jej przesąd, który opanował teraz nasze państwa (a ongiś nawet Kościół), polega w gruncie rzeczy na tym, że owa bezwarunkowa skłonność i napór tak rzadko w niej się objawiały i że wiedza uchodzi właśnie nie za namiętność, lecz za stan i ethos. Często nawet wystarcza już amour-plaisir poznania (ciekawość), wystarcza amour-vanite, przywyknięcie do niej, z ubocznym widokiem zaszczytu i chleba, wystarcza nawet dla wielu, że nie wiedzą, co począć mają z nadmiarem wolnego czasu, jeśli nie czytać, zbierać, porządkować, postrzegać, dalej podawać; ich „popęd naukowy” to nuda. Papież Leon Dziesiąty śpiewał raz (w brewe do Bervaldusa) pochwałę wiedzy: określa ją jako najpiękniejszą ozdobę i największą dumę naszego życia, jako szlachetne zajęcie w szczęściu i nieszczęściu: „bez niej, powiada w końcu, byłoby wszelkie przedsięwzięcie ludzkie pozbawione silnej podstawy – i z nią przecie jest ono jeszcze dość zmienne i niepewne!”. Lecz ten umiarkowanie sceptyczny papież przemilcza, jak wszyscy inni kościelni chwalcy wiedzy, ostatni swój o niej sąd. Można dosłuchać się w jego słowach, co jak na takiego miłośnika sztuki jest dosyć dziwne, że stawia wiedzę ponad sztuką, ostatecznie jednak jest to tylko grzeczność, jeśli nie mówi tu o tym, co i on wysoko stawia ponad wiedzą: o „objawionej prawdzie” i o „wiecznej szczęśliwości duszy” – czym jest mu w porównaniu z tym ozdoba, duma, zabawa i upewnienie życia! „Wiedza jest czymś drugorzędnym, niczym ostatecznym, bezwarunkowym, nie jest zgoła przedmiotem namiętności” – sąd ten został w duszy Leona: właściwie chrześcijański sąd o wiedzy! – W starożytności uszczuplało jej godność i uznanie to, że nawet najgorliwsi jej uczniowie stawiali ponad nią dążenie do cnoty iże mniemano, iż oddaje się poznaniu najwyższą pochwałę, jeśli się je czci jako środek do cnoty. Jest to nowością w dziejach, że wiedza chce być czymś więcej niż środkiem.
124.
Widnokrąg nieskończoności. – Opuściliśmy ląd i wsiedliśmy na statek. Zniszczyliśmy za sobą most – co więcej, zniszczyliśmy za sobą ląd! Nuże, statku! Strzeż się! W krąg ciebie leży ocean: prawda, że nie zawsze ryczy, a czasem spoczywa jak jedwab i złoto, i marzenie o dobroci. Lecz nadejdą godziny, kiedy poznasz, że jest nieskończony i że nie ma nic straszliwszego nad nieskończoność. O, jęku biednego ptaka, który czuł się wolny, a teraz uderza o ściany tej klatki! Biada, jeśli opadnie cię tęsknota za lądem, jak gdyby tam więcej było wolności – a nie ma już żadnego „lądu”!
125.
Człowiek oszalały. – Czy nie słyszeliście o owym człowieku oszalałym, który w jasne przedpołudnie latarnię zaświecił, wybiegł na targ i wołał bezustannie: „Szukam Boga! Szukam Boga!”. – Ponieważ zgromadziło się tam właśnie wielu z tych, którzy w Boga nie wierzyli, więc wzbudził wielki śmiech. Czyliż zginął? – spytał jeden. Czyż zabłąkał się jak dziecko? – rzekł drugi. – Czy się ukrywa? Może boi się nas? Czy nie wsiadł na okręt? Wywędrował? – tak krzyczeli i śmiali się w zgiełku. Oszalały człowiek wskoczył między nich i przeszywał ich spojrzeniami swymi. „Gdzie się Bóg podział? – zawołał. – Powiem wam! Zabiliśmy go – wy i ja! Wszyscy jesteśmy jego zabójcami! Lecz jakżeż to uczyniliśmy? Jakżeż zdołaliśmy wypić morze? Kto dał nam gąbkę, by zetrzeć cały widnokrąg? Cóż uczyniliśmy, odpętując ziemię od jej słońca? Dokąd zdąża teraz? Dokąd my zdążamy? Precz od wszystkich słońc? Nie spadamyż ustawicznie? I w tył, i w bok, i w przód, we wszystkich kierunkach? Jestże jeszcze jakieś na dole i w górze? Czyż nie błądzimy jakby w jakiejś nieskończonej nicości? Czyż nie owiewa nas pusty przestwór? Czy nie pozimniało? Czy nie nadchodzi ciągle noc i coraz więcej nocy? Nie trzebaż zapalać latarni w przedpołudnie? Czy nie słychać jeszcze zgiełku grabarzy, którzy grzebią Boga? Czy nie czuć nic jeszcze boskiego gnicia? – I bogowie gniją! Bóg umarł! Bóg nie żyje! Myśmy go zabili! Jakże się pocieszymy, mordercy nad mordercami? Najświętsze i najmożniejsze, co świat dotąd posiadał, krwią spłynęło pod naszymi nożami – kto zetrze z nas tę krew? Jakaż woda obmyć by nas mogła? Jakież uroczystości pokutne, jakież igrzyska święte będziem musieli wynależć? Nie jestże wielkość tego czynu za wielka dla nas? Czyż nie musimy sami stać się bogami, by tylko zdawać się jego godnymi? Nie było nigdy większego czynu – i ktokolwiek tylko po nas się urodzi, gwoli czynowi temu należeć będzie do historii wyższej, niż wszelka dotąd była historia!”. – Tu zamilkł człowiek oszalały i znów spojrzał na swoich słuchaczy: i oni milczeli, patrząc nań w zadziwie. W końcu cisnął latarnię o ziemię, że trzasła w kawały i zgasła. „Przyszedłem za wcześnie, rzekł potem, nie jestem jeszcze na czasie. To olbrzymie zdarzenie jest jeszcze w drodze i wędruje – nie doszło jeszcze do uszu ludzi, błyskawica i grzmot potrzebują czasu, światło gwiazd potrzebuje czasu, czyny, nawet skoro już są dokonane, potrzebują czasu, żeby je widziano i słyszano. Czyn ten jest im zawsze jeszcze dalszy niż gwiazdy najdalsze – a przecie sami go dokonali!” – Opowiadają też, że człowiek oszalały tego samego dnia jeszcze do różnych się wdzierał kościołów i nucił tam swoje Requiemaeternam deo [wieczne odpoczywanie Boga]. Wyprowadzany i zapytywany, odpowiadał wciąż jedno: „Czymże są jeszcze te kościoły, jeśli nie są grobowcami i pomnikami Boga?”.
126.
Mistyczne wyjaśnienia. – Mistyczne wyjaśnienia uchodzą za głębokie; prawdą zaś jest, że nie są nawet płytkie.
127.
Oddziaływanie najdawniejszej religijności. – Każdy bezmyślny sądzi, że wola jest siłą jedynie działającą; chcieć, to coś niezłożonego, po prostu danego, niepochodnego. zrozumiałego w sobie. Jest on przekonany, że jeśli coś czyni, na przykład wymierza uderzenie, to on jest tym, co uderza i że uderzył, ponieważ chciał uderzyć. Nie widzi w tym żadnego problematu, lecz uczucie woli wystarcza mu nie tylko do przyjęcia przyczyny i skutku, ale także do wiary, że ich stosunek rozumie. Nie wie nic o mechanizmie wydarzenia i wielorakiej drobiazgowej pracy, która wpierw spełniona być musi, by dojść mogło do uderzenia, nie wie też o niezdolności woli w sobie do wykonania najmniejszej choćby tylko części tej pracy. Wola jest dla niego magicznie działającą siłą: wiara w wolę, jako w przyczynę skutków, jest wiarą w magicznie działające siły. Otóż pierwotnie człowiek wierzył wszędzie, gdzie widział jakieś wydarzenie, wierzył w działanie jakiejś woli jako przyczyny i jakichś poza nią osobiście chcących istot – pojęcie mechaniki było mu zgoła obce. Ponieważ jednak przez niesłychanie długi czas człowiek wierzył tylko w osoby (a nie w materie, siły, rzeczy i tak dalej), przeto wiara w przyczynę i skutek stała się dlań wiarą podstawową, którą posługuje się wszędzie, gdzie się coś wydarza – i teraz jeszcze instynktownie, wskutek resztek atawizmu najstarszego pochodzenia. Twierdzenia „nie ma skutku bez przyczyny”, „każdy skutek jest znów przyczyną” wydają się uogólnieniami daleko ciaśniejszych twierdzeń: „gdzie jest działanie, tam była wola działania”, „działać można tylko na istoty chcące”, „nie doznaje się nigdy żadnego działania bez jakiegoś skutku, lecz wszystko czego się doznaje jest pobudzeniem woli” (do czynu, obrony, zemsty, odwetu) – lecz w praczasach ludzkości były te i owe twierdzenia identyczne, pierwsze nie były uogólnieniami drugich, lecz drugie objaśnieniami pierwszych. – Schopenhauer ze swoim postulatem, że wszystko, co istnieje, jest tylko czymś posiadającym wolę, osadził na tronie prastarą mitologię; zdaje się, że nigdy nie przedsiębrał rozbioru woli, ponieważ wierzył, jak wszyscy, że wszelkie chcenie jest czymś niezłożonym i bezpośrednim – gdy tymczasem chcenie jest tylko tak zręcznie zbudowanym mechanizmem, że uchodzi prawie uwagi badającego oka. Przeciwstawiam mu te twierdzenia: po pierwsze – aby powstała wola, potrzebne jest wyobrażenie rozkoszy i przykrości. Po drugie: ażeby silną podnietę odczuć jako rozkosz lub przykrość, jest to rzeczą interpretującego intelektu, który oczywiście przeważnie jest przy tym czynny bez naszej świadomości; a jedna i ta sama podnieta może być interpretowana jako rozkosz lub przykrość. Po trzecie: tylko u istot intelektualnych istnieje rozkosz, przykrość i wola; ogromna ilość organizmów nie posiada nie podobnego.
128.
Wartość modlitwy. – Modlitwa wynaleziona została dla tych ludzi, którzy właściwie nigdy nie mają myśli z siebie i którym podniesienie ducha jest nieznane lub przebiega niepostrzeżone: cóż ci począć mają na miejscach świętych lub we wszystkich ważnych położeniach życiowych, wymagających spokoju i pewnego rodzaju powagi? By przynajmniej nie przeszkadzali, zaleciła im mądrość wszystkich zakonodawców, małych jak wielkich, formuły modlitewne jako długotrwałą mechaniczną pracę warg, związaną z wysiłkiem pamięci i z jednako ustanowionym ułożeniem rąk i nóg, i – oczu! Wtedy mogą sobie, podobnie Tybetańczykom, przeżuwać po niezliczone razy swe Om mane padme hum [słowa mantry tybetańskiej] lub jak w Benaresie, imię boga Ram – Ram – Ram (i tak dalej z gracją lub bez niej) na palcach przeliczać: lub czcić Wisznę jego tysiącem – a Allaha jego dziewięćdziesięciu dziewięciu nazwami: lub mogą posługiwać się modlitewnymi młynkami i różańcami – rzecz główna w tym, by tą pracą unieruchomić ich na czas pewien i widok ich znośnym uczynić: taki rodzaj modlitwy wynaleziony został w interesie pobożnych, którzy sami w sobie znajdują myśli i podniesienie. I nawet ci mają swe godziny znużenia, kiedy kojąco wpływa na nich szereg czcigodnych słów i dźwięków i pobożna mechanika. Lecz przyjąwszy, że ci rzadcy ludzie – w każdej religii jest człowiek religijny wyjątkiem – umieją sobie pomóc: to owi ubodzy duchem nie umieją sobie pomóc, a zabronić im modlitewnego mełcia znaczy odebrać im ich religię: jak to coraz bardziej wykazuje protestantyzm. Religia nie wymaga właśnie od takich niczego więcej, tylko aby zachowywali w spokoju oczy, ręce, nogi i organy wszelkiego rodzaju: to ich na chwilę upiększa i – bardziej upodabnia do ludzi.
129.
Warunki Boga. – „Sam Bóg nie może istnieć bez mądrych ludzi” rzekł Luter i słusznie; lecz „Bóg jeszcze mniej istnieć może bez niemądrych ludzi” – o tym poczciwy Luter przemilczał!
130.
Niebezpieczne postanowienie. – Chrześcijańskie postanowienie uważania świata za szpetny i zły, uczyniło świat szpetnym i złym.
131.
Chrześcijaństwo i samobójstwo. – Chrześcijaństwo uczyniło dźwignią swej mocy pragnienie samobójstwa, niesłychane za czasów swego powstania: zachowało tylko dwie formy samobójstwa, przybrało je w najwyższą godność i najwyższe nadzieje i zakazało wszystkich innych w sposob straszliwy. Lecz męczeństwo i powolne uśmiercanie się ascetów zostały dozwolone.
132.
Przeciw chrześcijaństwu. – Teraz wyrokuje przeciw chrześcijaństwu nasz smak, już nie nasze rozumowania.
133.
Zasada. – Nieunikniona hipoteza, na którą wpadać musi ludzkość wciąż na nowo, jest na dłuższą metę jednak mocniejsza niż najwierniej wyznawana wiara w coś nieprawdziwego (podobnie wierze chrześcijańskiej). Na dłuższą metę: to znaczy tu na przeciąg stu tysięcy lat
134.
Pesymiści jako ofiary. – Gdzie wzmaga się głęboka niechęć do życia, tam wychodzą na jaw skutki jakiegoś wielkiego błędu w diecie, którym przez długi czas grzeszył jakiś naród. Na przykład rozpowszechnienie się buddyzmu (nie jego powstanie) było w wielkiej części zależne od nadmiernego i prawie wyłącznego żywienia się Indów ryżem i od uwarunkowanego nim ogólnego osłabienia. Może patrzeć trzeba na nowoczesne europejskie niezadowolenie z tego stanowiska, że poprzedzający nas świat, całe średniowiecze, dzięki wpływom niemieckich skłonności na Europę, oddane było pijaństwu: średniowiecze to znaczy zatrucie alkoholem Europy. – Niemiecka niechęć do życia jest w istocie swej niedomaganiem zimowym, wliczając działanie piwnicznego powietrza i czadu pieców w niemieckich mieszkaniach.
135.
Pochodzenie grzechu. – Grzech, jak się go teraz odczuwa wszędzie, gdzie chrześcijaństwo włada lub władało niegdyś: „grzech” jest uczuciem żydowskim i żydowskim wynalazkiem, i ze względu na to tło wszelkiej chrześcijańskiej moralności dążyło chrześcijaństwo w rzeczy samej do „zżydzenia” całego świata. Do jakiego stopnia udało mu się to w Europie, widać najlepiej z wysokiego stopnia obcości, którą zawsze jeszcze odczuwamy względem greckiej starożytności – świata, który nie znał uczucia grzechu – mimo dobrą wolę zbliżenia się do niej i przyswojenia jej swemu ciału, a tej nie brakowało całym pokoleniom i wielu znakomitym jednostkom. „Bóg jest ci łaskaw, tylko jeśli żałujesz” – dla Greka rzecz godna pośmiewiska i gorsząca: rzekłby „tak niech odczuwają niewolnicy!”. Poddano się Bogu wszechmocnemu, a jednak mściwemu: moc jego jest tak wielka, że nie może w ogóle żadnej ponieść szkody, tylko na punkcie czci. Każdy grzech jest uchybieniem w szacunku, crimen laesae maiestatis divinae [zbrodnią obrazy majestatu boskiego] i niczym więcej! Skrucha, upodlenie, tarzanie się w prochu – to pierwszy i ostatni warunek, od którego zależy jego łaska: więc przywrócenie mu boskiej czci! Czy grzech zresztą wyrządzi szkodę, czy zaszczepił głęboką rosnącą niedolę, która człowieka po człowieku jak choroba chwyta i dławi – o to nie troszczy się ten ambitny orientała w niebie: grzech jest wykroczeniem przeciw niemu, nie przeciw ludzkości! – komu udzielił swej łaski, temu udziela też beztroski o przyrodzone grzechu następstwa. Bóg i ludzkość są tu tak rozdzieleni, tak na dwu przeciwległych umieszczeni biegunach, że w gruncie rzeczy przeciw ostatniej w ogóle zgrzeszyć nie można – każdy czyn należy rozważać tylko ze względu na następstwanadprzyrodzone, nie na przyrodzone: tego chce żydowskie uczucie, dla którego wszystko, co przyrodzone, jest niegodne samo w sobie. Grecy natomiast bliscy byli myśli, że i występek może godność posiadać – nawet kradzież, na przykład u Prometeusza, nawet rzeź bydła, jako objaw obłąkanej zawiści, przykładem Ajaksa: w potrzebie swej wmówienia i wcielenia godności w występek, wynaleźli tragedię – sztukę i uciechę, która obca pozostała najgłębszej istocie Żyda, mimo całe jego poetyckie uposażenie i skłonność do wzniosłości.
136.
Naród wybrany. – Żydzi, którzy uważali się za naród wybrany wśród narodów, a to ponieważ są moralnym wśród narodów geniuszem (mocą tej zdolności pogardzania człowiekiem w sobie, bardziej niż jakikolwiek naród) – Żydzi rozkoszowali się podobnie swym boskim monarchą i świętym, jak szlachta francuska Ludwikiem Czternastym. Szlachta ta pozwoliła zabrać sobie całą moc swoją i świetną wielmożność i stała się pogardy godna: by tego nie czuć, by móc o tym zapomnieć, potrzebowała królewskiego blasku, królewskiej powagi i pełni mocy nieporównalnej, do której dostęp stał tylko szlachcie otworem. Skoro zgodnie z tym pierwszeństwem wzniesiono się do wyżyny dworu i stąd patrząc, widziano wszystko pod sobą, wszystko pogardy godnym wydostano się ponad wszelką drażliwość sumienia. Piętrzono więc z umysłu wieżę królewskiej mocy coraz wyżej w chmury i dokładano do tej budowy ostatnie kamienie własnej mocy.
137.
Mówiąc przenośnią. – Ktoś jak Jezus Chrystus mógł istnieć tylko wśród krajobrazu żydowskiego – mam na myśli krajobraz, ponad którym wisiała ustawicznie posępna i wyniosła chmura, burzą gniewu Jehowy brzemienna. Tu jedynie odczuwano rzadki nagły przebłysk samotnego promienia słońca wskroś szarego powszechnego i ciągłego dnia podobnego do nocy, jako cud „miłości”, jako promień niezasłużonej „łaski”. Tu jedynie mógł Chrystus śnić swą tęczę i swą drabinę niebieską, po której Bóg zstępował do ludzi; wszędzie indziej zresztą jasna pogoda i słońce uchodziły nazbyt za prawidło i codzienność.
138.
Błąd Chrystusa. – Założyciel chrześcijaństwa mniemał, że nic nie sprawia ludziom tak wiele cierpienia, jak ich grzechy – był to błąd, błąd tego, który się czuł bez grzechu i któremu w tym względzie zbywało na doświadczeniu! Napełniła się więc dusza jego owym przedziwnym, fantastycznym miłosierdziem dla niedoli, która nawet w jego narodzie, wynalazcy grzechu, rzadko wielką była niedolą! – Lecz chrześcijanie umieli mistrzowi swemu dorobić słuszność i błąd jego wyświęcić na „prawdę”.
139.
Barwa namiętności. – Takie natury, jak apostoła Pawła, mają dla namiętności „złe spojrzenie”; poznają z nich tylko to, co brudne, oszpecające i co łamie serce – więc idealne ich parcie dąży do zniszczenia namiętności: w boskości widzą zupełną, wolną od tych rzeczy czystość. Zgoła inaczej niż Paweł i Żydzi, zwrócili Grecy idealne swe parcie właśnie ku namiętnościom i kochali je, podnosili, pozłacali, ubóstwiali; widocznie czuli się w namiętności nie tylko szczęśliwsi, lecz i czystsi i bardziej boscy niż kiedy indziej. A chrześcijanie? Chcieliż w tym względzie stać się Żydami? Czy może stali się nimi?
140.
Zbyt po żydowsku. – Jeśli Bóg chciał stać się przedmiotem miłości, to powinien był wpierw zrzec się sądzenia i sprawiedliwości – sędzia, nawet sprawiedliwy sędzia, nie jest wcale przedmiotem miłości. Założyciel chrześcijaństwa odczuwał na tym punkcie nie dość subtelnie – jako Żyd.
141.
Zbyt na sposób wschodni. – Jak to? Bóg, który ludzi kocha pod warunkiem, że w niego wierzą, i który ciska straszne spojrzenia i groźby na tego, który w tę miłość nie wierzy! Jak to? Miłość pod zastrzeżeniami, byłożby to uczucie wszechmocnego Boga! Miłość, która nawet nie opanowała uczucia czci i podrażnionej mściwości? Jakże wschodnie to wszystko! „Jeśli cię kocham, cóż cię to obchodzi?” – to już wystarczająca krytyka całego chrześcijanizmu.
142.
Kadzidło. – Budda mówi: „nie schlebiaj swemu dobroczyńcy!”. Powtórzcie to zdanie w chrześcijańskim Kościele – oczyści natychmiast powietrze z całej chrześcijańskości.
143.
Największy pożytek wielobóstwa. – By jednostka stawiała sobie swój własny ideał i z niego wysnuwała swe ustawodawstwo, swoje radości i prawa – to uchodziło dotychczas za najpotworniejsze z wszystkich ludzkich pobłądzeń i za bałwochwalstwo samo w sobie: w rzeczy samej ci nieliczni, którzy się na to ważyli, potrzebowali zawsze apologii przed sobą samymi, a ta brzmiała zazwyczaj: „Nie ja! Nie ja! Tylko bóg przeze mnie!”. W cudownej sztuce i mocy stwarzania bogów – w wielobóstwie – mógł się popęd ten wyładowywać, w niej się oczyszczał, udoskonalał, uszlachetniał: bo był to pierwotnie popęd pospolity i niepozorny. pokrewny uporowi, nieposłuszeństwu i zawiści. Być wrogim temu popędowi dążenia do własnego ideału: było niegdyś powszechnym prawem obyczajowym. Istniała tu tylko jedna norma: „Człowiek w ogóle” – a każdy naród mniemał, że posiada tę jedną i ostateczną normę. Lecz ponad i poza sobą, daleko nad światem, wolno było widzieć mnogośćnorm: jeden bóg nie był zaprzeczeniem i lżeniem drugiego boga! Tu pozwalano sobie nasamprzód na indywidua, tu czczono nasamprzód prawo indywidualne. Wynalazek bogów, bohaterów i nadludzi wszelkiego rodzaju, jak i współludzi i podludzi, karłów, boginek, centaurów, satyrów, demonów, diabłów był nieocenionym przygotowawczym ćwiczeniem do usprawiedliwienia samolubstwa i świetnej wielmożności jednostki: wolność, której użyczono jednemu bogu przeciwko innym bogom, nadawano później sobie samemu przeciwko ustawom i obyczajom, i sąsiadom. Jednobóstwo natomiast, ta skostniała nauka o jednym normalnym człowieku – więc wiara w jednego normalnego Boga, obok którego istnieją jeszcze tylko fałszywe kłamne bóstwa – była może największym niebezpieczeństwem dotychczasowej ludzkości; tu groził jej ów przedwczesny zastój, do którego, o ile widzieć możemy, doszła już od dawna największa liczba innych gatunków zwierzęcych; wszystkie one wierzą w jedno zwierzę normalne i w ideał swego gatunku i ostatecznie wszczepiły sobie w ciało i krew obyczajność obyczaju. W wielobóstwie spoczywał wzór wolnomyślności i wielomyślności człowieka: moc stwarzania sobie nowych i własnych oczu i ciągle nowych i jeszcze bardziej własnych: tak że wśród wszystkich zwierząt tylko dla człowieka nie istnieją żadne wieczne horyzonty i perspektywy.
144.
Wojny religijne. – Największym postępem tłumów była dotąd wojna religijna: bo dowodzi ona, że tłum zaczyna z uszanowaniem traktować pojęcia. Wojny religijne powstają dopiero wtedy, gdy przez subtelniejsze sporności sekt wysubtelni się rozum powszechny: tak że nawet tłum staje się bystrzejszy i przywiązuje wagę do drobnostek, a nawet uważa za możliwe, że „wieczna szczęśliwość duszy” zależy od drobnych różnic w pojęciach.
145.
Niebezpieczeństwo jaroszów. – Przeważne nadmierne spożywanie ryżu prowadzi do używania opium i narkotyków, tak samo jak przeważne nadmierne spożywanie ziemniaków prowadzi do wódki – prowadzi jednak, w wyższym oddziaływaniu, także do sposobów myślenia i czucia, działających narkotycznie. W zgodzie z tym jest to, że głosiciele narkotycznych sposobów myślenia i czucia, jak owi indyjscy nauczyciele, sławią właśnie i chcieliby uczynić prawem tłum obowiązującym dietę czysto roślinożerną: chcą w ten sposób wywołać i pomnożyć potrzebę, którą oni zadowolić są zdolni.
146.
Niemieckie nadzieje. – Nie zapominajmy przecie, że nazwy ludów są zazwyczaj obelgami. Tatarzy na przykład są według imienia swego „psami”: tak ochrzcili ich Chińczycy. Niemcy, die „Deutschen”: oznacza pierwotnie pogan „Heiden”; tak nazywali Goci po nawróceniu wielki tłum swych niechrzczonych jednoplemieńców wedle wskazówki przekładu Septuaginty, gdzie poganie określeni są słowem, oznaczającym w grece »ludy«: patrz Ulfilasa. – Byłoby zawsze jeszcze Niemcom możliwe uczynić sobie ze starego swego obelżywego miana następnie miano zaszczytne, gdyby stali się pierwszym niechrześcijańskimnarodem Europy: Schopenhauer poczytywał im za chlubę, że mają do tego zadatki. W ten sposób doszłoby do kresu dzieło Lutra, który ich uczył być nierzymskimi i mówić: „Tu stoję ja! Nie mogę inaczej!”.
147.
Pytanie i odpowiedź. – Co przejmują nasamprzód od Europejczyków dzikie ludy? Wódkę, chrześcijaństwo, europejskie narkotyki. – A od czego giną najprędzej? – Od europejskich narkotyków.
148.
Gdzie powstają reformacje. – W czasach wielkiego zepsucia Kościoła był Kościół w Niemczech najmniej zepsuty: dlatego tu powstała reformacja, jako znak, że nawet początki zepsucia odczuwało się jako nieznośne. Stosunkowo bowiem żaden naród nie był nigdy bardziej chrześcijański niż Niemcy w czasach Lutra: ich chrześcijańska kultura była właśnie gotowa rozwinąć się jak przepyszny kwiat – brakło tylko jeszcze jednej nocy; lecz ta przyniosła burzę, która wszystkiemu położyła kres.
149.
Niepowodzenie reformacji. – O wyższej kulturze Greków nawet w bardzo dawnych czasach świadczy to, że kilkakrotne usiłowania założenia nowych greckich religii spełzły na niczym; świadczyło, że już wcześnie istniała w Grecji mnogość różnorodnych indywiduów, których różnorodne potrzeby nie dały się załatwić jednym i jedynym przepisem wiary i nadziei. Pitagoras i Platon, może i Empedokles, a już o wiele wcześniej orficcy marzyciele, dążyli do założenia nowych religii; a obaj najpierw wymienieni posiadali tak szczere dusze i zdolności religijnych prawodawców, że nie można się dość nadziwić ich niepowodzeniu: doszli tylko do sekt. Każdym razem, gdzie nie udaje się reformacja całego narodu i tylko sekty głowę podnoszą, wolno wnioskować, że naród jest już w sobie bardzo różnorodny i zaczyna się wyzwalać z grubych instynktów stadnych i obyczajności zwyczaju: pełen to znaczenia stan przejściowy, który zwykło się spotwarzać jako upadek obyczajów i zepsucie, gdy tymczasem zwiastuje on dojrzewanie jaja i bliskie pęknięcie skorupy. To, że reformacja Lutra udała się na północy, jest oznaką, że północ pozostała poza południem Europy i posiadała jeszcze bardzo jednorodne i jednobarwne potrzeby; i nie byłoby w ogóle nastąpiło żadne schrześcijanienie Europy, gdyby kultura starego południowego świata nie była się stopniowo zbarbaryzowała przez nadmierną domieszkę barbarzyńskiej krwi germańskiej i nie utraciła swojej kulturalnej przewagi. Im powszechniej i bezwarunkowiej działać może jednostka lub myśl jednostki, tym jednorodniejszy i tym niższy musi być tłum, na który się działa: gdy tymczasem usiłowania przeciwne zdradzają przeciwne potrzeby wewnętrzne, które też siebie zadowolić pragną i odnieść zwycięstwo. Odwrotnie można przypuszczać zawsze istnienie prawdziwej wyżyny kulturalnej, jeśli potężne i żądne władzy natury osiągają tylko drobny i sekciarski skutek: to samo stosuje się do sztuk i różnych dziedzin poznania. Gdzie panowanie, tam istnieją tłumy: gdzie tłumy, tam istnieje potrzeba niewolnictwa. Gdzie istniejeniewolnictwo, tam jest niewiele tylko indywiduów, a te mają przeciw sobie instynkty stadne i sumienie.
150.
Z krytyki świętych. – Aby mieć jakąś cnotę, trzebaż chcieć mieć ją w najbrutalniejszej jej formie? – jak to było chęcią i potrzebą chrześcijanskich świętych: którzy znosili życie tylko z tą myślą, że na widok ich cnoty każdego opada pogarda samego siebie. Lecz cnotę, która w ten działa sposób, nazywam brutalną.
151.
O źródle religii. – Metafizyczna potrzeba nie jest źródłem religii, jak chce Schopenhauer, lecz jej późniejszą odroślą. Pod władzą religijnych myśli przyzwyczajono się do wyobrażenia „innego (tylnego, górnego, dolnego) świata”, a wobec zniszczenia religijnego obłędu czuje się niemiłą próżnię i brak – i oto wyrasta z tego uczucia znów „inny świat”, lecz teraz już metafizyczny tylko, a nie religijny. Lecz to, co w praczasach do wytworzenia sobie innego świata w ogóle prowadziło, nie było popędem i potrzebą, jeno błędem w wykładzie pewnych przebiegów naturalnych, zakłopotaniem umysłu.
152.
Największa zmiana. – Oświetlenie i barwy wszystkich rzeczy zmieniły się! Nie rozumiemy już dokładnie, jak ludzie dawni odczuwali to, co najbliższe i najczęstsze – na przykład dzień i jawę: ponieważ starożytni wierzyli w sny, życie miało na jawie inne światła. A tak samo całe życie z odblaskiem śmierci i jej znaczeniem: nasza „śmierć” jest zupełnie inną śmiercią. Wszystkie wydarzenia przeżyte lśniły inaczej, ponieważ błyszczał z nich Bóg; wszystkie postanowienia i widoki dalekiej przyszłości również: ponieważ posiadano wyrocznie i tajemne wskazy i wierzono w przepowiednie. .Prawdę” odczuwano inaczej, ponieważ obłąkany mógł ongiś uchodzić za narzędzie jej głosu – co nas przejmuje grozą lub śmiechem. Każda nieprawość działała inaczej na uczucie: bo obawiano się boskiej odpłaty, nie tylko zaś kary obywatelskiej i utraty czci. Czym była radość w czasie, gdy wierzono w diabła i kusiciela! Czym namiętność, gdy widziano czatujące w pobliżu demony! Czym filozofia, kiedy wątpliwość odczuwano jako najniebezpieczniejszego rodzaju grzech, a mianowicie jako zbrodnię przeciw wiecznej miłości, jako nieufność przeciw wszystkiemu, co było dobre, wysokie, czyste i łaskawe! – Ubarwiliśmy te rzeczy na nowo, i wciąż je malujemy – lecz cóż możemy my dzisiejsi wobec barw przepychu owej dawnej mistrzyni! – mam na myśli dawną ludzkość.
153.
Homo poeta. „Ja sam, który najwłasnoręczniej wykonałem tę tragedię nad tragediami, o ile jest gotowa; ja, który węzeł moralności dopiero wplotłem w istnienie i tak zacisnąłem, że tylko bóg jakiś rozwiązać go może – tak przecie żąda Horacy!– ja sam obaliłem teraz w czwartym akcie wszystkich bogów z moralności! Cóż teraz stanie się z aktem piątym! Skąd wziąć teraz tragiczne rozwiązanie! – Mamże zacząć rozmyślać nad »rozwiązaniem komicznym«?”
154.
Rozmaite niebezpieczeństwa życia. – Nie wiecie wcale, co przeżywacie, biegniecie jak pijani przez życie i spadacie co pewien czas z jakichś schodów. Lecz, dzięki waszemu upojeniu, nie łamiecie jednak przy tym waszych członków: mięśnie wasze są zbyt mdłe, a głowa wasza zbyt ciemna, żebyście czuli, że kamienie tych schodów są tak twarde, jak to my inni czujemy! Dla nas jest życie większym niebezpieczeństwem: jesteśmy ze szkła – biada, jeśli się potrącimy! Wszystko zaś przepadło, jeśli upadniemy!
155.
Czego nam brak. – Kochamy wielką przyrodę i odkryliśmy ją: pochodzi to stąd, że w głowach naszych braknie wielkich ludzi. Przeciwnie Grecy: ich poczucie przyrody było inne jak nasze.
156.
Najbardziej wpływowy. – Że człowiek jakiś opiera się całemu swemu czasowi, wstrzymuje go u bramy i do odpowiedzialności pociąga, to musi wywierać wpływ! Czy chce tego, to obojętne; rzecz w tym, że to może.
157.
Mentiri. [udawać, fałszować, kłamać] – Baczność! – On rozmyśla: wnet będzie kłamstwo gotowe. To jest stopień kultury, na którym stały całe narody. Rozważmy więc, co Rzymianie wyrażali słowem mentiri.
158.
Niewygodna właściwość. – Wszystkie rzeczy znajdować głębokimi – to niewygodna właściwość: sprawia ona, że wytęża się ustawicznie oczy, a w końcu widzi się zawsze więcej, niż się życzyło.159.
Każda cnota w swoim czasie. – Kto teraz jest nieugięty, temu rzetelność jego sprawia często wyrzuty sumienia: bo nieugiętość jest cnotą innego okresu jak rzetelność.
160.
W obcowaniu z cnotami. – Można być i przed cnotą bez godności i pochlebcą.
161.
Do miłośników czasu. – Zbiegły ksiądz i wypuszczony skazaniec stroją ustawicznie miny: chcą mieć minę bez przeszłości. – Lecz czyście widzieli już ludzi, którzy wiedzą, że przyszłość odzwierciedla się w ich twarzy, a którzy są tak uprzejmi względem was, miłośnicy „czasu”, że stroją minę bez przyszłości?
162.
Egoizm. – Egoizm jest perspektywicznym prawem odczuwania, wedle którego to, co najbliższe, wydaje się wielkim i ważkim: gdy tymczasem w miarę oddalania wszystkie rzeczy tracą na wielkości i wadze.
163.
Po wielkim zwycięstwie. – Najlepsze w wielkim zwycięstwie jest to, że odbiera ono zwycięzcy lęk przed klęską. „Czemuż by też raz nie przegrać?” – Mówi sobie: „jestem teraz dość na to bogaty”.
164.
Szukający spokoju. – Poznaję duchy szukające spokoju po wielu ciemnych przedmiotach, które ustawiają wokół siebie: kto spać chce, zaciemnia swój pokój lub włazi w jaskinię. – Wskazówka dla tych, którzy nie wiedzą, czego właściwie najbardziej szukają, a wiedzieć by to chcieli!
165.
O szczęściu wyrzekających się. – Kto sobie czegoś zasadniczo i na przeciąg długiego czasu odmawia, ten spotkawszy to samo przypadkiem na nowo, mniemać będzie, że je odkrył – a jakiegoż szczęścia każdy doznaje odkrywca! Bądźmy mędrsi niż węże, które za długo w tym samym leżą słońcu.
166.
Zawsze w swoim towarzystwie. – Wszystko, co jest mi pokrewne, w przyrodzie i historii, przemawia do mnie, chwali mnie, popycha mnie naprzód, pociesza mnie – wszystkiego innego nie słyszę lub zapominam wnet. Jesteśmy ciągle tylko w swoim towarzystwie.
167.
Mizantropia i miłość. – Tylko wtedy mówi się o tym, że się ma ludzi do syta, gdy ich już strawić nie można, a przecie ma się jeszcze pełny ich żołądek. Mizantropia jest skutkiem nazbyt łakomej miłości ludzi i „ludożerstwa” – lecz któż też ci kazał połykać ludzi, jak ostrygi, mój książę Hamlecie?
168.
O chorym. – „Źle z nim!” – Na czym mu zbywa? – „Cierpi na żądzę, by być chwalonym, a nie znajduje dla niej pokarmu”. – Niepojęte! Cały świat czci go i nosi go nie tylko na rękach, ale i na ustach! – „Tak, lecz on słyszy fałszywie pochwałę. Jeśli go chwali przyjaciel, brzmi mu to, jak gdyby ten sam siebie chwalił; chwali go nieprzyjaciel, brzmi mu to, jak gdyby ten chciał za to być chwalony; chwali go wreszcie ktoś z pozostałych – pozostaje wcale niewielu, tak jest sławny! – to obraża go to, że nie chce się go mieć ani za przyjaciela, ani za nieprzyjaciela; zwykł mówić: „Cóż mi zależy na kimś, który może nawet wobec mnie odgrywać sprawiedliwego!”.
169.
Jawni wrogowie. – Waleczność wobec wroga jest czymś w sobie: mimo to można być zawsze jeszcze tchórzem i niezdecydowańcem bez głowy. Tak sądził Napoleon o „najwaleczniejszym człowieku”, którego znał, o Muracie – z czego wynika, że jawni wrogowie są niezbędni dla niektórych ludzi, jeśli ci wznieść się mają do swojej cnoty, swojej męskości i pogody.
170.
Z tłumem. – Biega on dotychczas za tłumem i jest jego chwalcą; lecz pewnego dnia stanie się jego przeciwnikiem! Bo kroczy za tłumem w wierze, że gnuśność jego dobrze na tymwyjdzie: nie przekonał się jeszcze, że tłum nie dość jest gnuśny dla niego! Że prze ciągle naprzód! Że nie pozwala nikomu przystawać! – A on tak chętnie przystaje!
171.
Sława. – Jeśli wdzięczność wielu dla jednego wyzbędzie się wszelkiego wstydu, wówczas powstaje sława.
172.
Psowacz smaku. – A: „Psujesz smak! – tak mówią wszędzie”. B: „Niewątpliwie! Psuję każdemu smak dla jego partii – tego mi żadna nie wybaczy partia”.
173.
Być głębokim i zdawać się głębokim. – Kto wie, że jest głęboki, stara się o jasność. Kto chce tłumowi zdawać się głęboki, stara się o ciemność. Bo tłum uważa za głębokie wszystko, czego dna zobaczyć nie może: jest tak trwożliwy i tak niechętnie wchodzi do wody.
174.
Na uboczu. – Parlamentaryzm, to jest publiczne pozwolenie wyboru pomiędzy pięciu zasadniczymi mniemaniami, pochlebia tym licznym, którzy by chętnie chcieli zdawać się samoistnymi i indywidualnymi i walczyć o swoje mniemania. Ostatecznie jednak obojętne jest, czy nakazuje się stadu jedno mniemanie, czy mu się na pięć mniemań pozwala – kto od tych pięciu publicznych mniemań zboczy i na uboczu stanie, ma zawsze całe stado przeciw sobie.
175.
O wymowności. – Kto posiadał dotąd najbardziej przekonywającą wymowność? Bicie w bębny: i dopóki królowie mają je w swej mocy, dopóty są najlepszymi mówcami i podżegaczami ludu.
176.
Współczucie. – Ci biedni panujący książęta! Wszystkie ich prawa zmieniają się teraz niespodzianie w roszczenia, a wszystkie te roszczenia brzmią wnet jak uroszczenia! I jeślitylko mówią „my” lub „mój naród”, to śmieje się już stara, złośliwa Europa. Prawdziwie, naczelny mistrz ceremonii współczesnego świata robiłby niewiele z nimi ceremonii; może by zawyrokował: les souverains rangent aux parvenus [władcy podporządkowują się dorobkiewiczom].
177.
W sprawie „wychowania”. – W Niemczech brak wyższemu człowiekowi wielkiego środka wychowawczego: śmiechu wyższych ludzi; ci nie śmieją się w Niemczech.
178.
Dla moralnego oświecenia. – Trzeba Niemcom wybić z głowy ich Mefistofelesa: i ich Fausta w dodatku. Są to dwa moralne przesądy wrogie wartości poznania.
179.
Myśli. – Myśli są cieniami naszych uczuć – zawsze ciemniejsze, pustsze, prostsze od nich.
180.
Dobre czasy wolnych duchów. – Wolne duchy pozwalają sobie na wolność także wobec wiedzy – a na razie pozwala się im także na nią, dopóty – dopóki Kościół jeszcze stoi! O tyle mają teraz swoje dobre czasy.
181.
Chodzenie śladem i poprzedzanie. – A: „Z dwóch będzie zawsze jeden chodził śladem, drugi będzie zawsze poprzedzał, dokądkolwiek los ich powiedzie. A jednak pierwszy stoi ponad tamtym, wedle cnoty swej i ducha swego!”. – B: „A jednak? A jednak? To mówisz dla tamtych, nie dla mnie, nie dla mnie! – Fit secundum regulam [pasuje do reguły; staje się stosownym do reguły]”.
182.
W samotności. – Jeśli się żyje samotnie, to nie mówi się zbyt głośno, nie pisze się zbyt głośno, bo człowiek boi się pustego pogłosu – krytyki nimfy Echo. – A wszystkie głosy inaczej dzwonią w samotności.183.
Muzyka najlepszej przyszłości. – Największym muzykiem byłby dla mnie ten, który by znał tylko smutek najgłębszego szczęścia i nie znał żadnego smutku poza tym: takiego nie było dotychczas.
184.
Sprawiedliwość. – Lepiej dawać się okradać, niż mieć wkoło siebie straszydła na ptaki – oto mój smak. I jest to w każdym razie rzeczą smaku – i nic więcej!
185.
Ubogi. – Jest dziś ubogi: lecz nie dlatego, że mu wszystko wzięli, jeno dlatego, że wszystko precz rzucił – cóż mu po tym! Przywykł znajdywać. – To ubodzy źle rozumieją jego dobrowolne ubóstwo.
186.
Nieczyste sumienie. – Wszystko, co teraz czyni, jest prawe i zwyczajne – a jednak ma on przy tym nieczyste sumienie. Bo to, co nadzwyczajne, jest jego zadaniem.
187.
Co obraża w wykładzie. – Artysta ten obraża mnie sposobem, w jaki wykłada swe pomysły: tak obszernie, tak wyraźnie i tak grubymi sztuczkami przekonywania, jak gdyby mówił do motłochu. Jesteśmy zawsze po pewnym czasie, użyczonym jego sztuce, jak gdyby w „złym towarzystwie”.
188.
Praca. – Jak bliska jest teraz nawet najbezczynniejszemu z nas praca i robotnik! Królewska uprzejmość w słowie „wszyscy jesteśmy robotnikami!” byłaby jeszcze za Ludwika Czternastego cynizmem i bezwstydem.
189.
Myśliciel. – Jest myślicielem: to znaczy umie rzeczy brać prościej, niż są.
190.
Przeciw chwalcom. – A: „Chwalą nas tylko nasi równi!”. – B: „Tak! A kto cię chwali, mówi ci: jesteś mi równy!”.
191.
Przeciw niejednej obronie. – Najbardziej zdradzieckim sposobem szkodzenia jakiejś sprawie jest bronić jej z umysłu błędnymi argumentami.
192.
Dobroduszni. – Co odróżnia owych dobrodusznych, którym życzliwość promienieje z twarzy, od innych ludzi? Jest im dobrze w obecności jakiejś nowej osoby i są w niej wnet zakochani; sprzyjają jej za to, ich pierwszym sądem jest: „podoba mi się”. Następuje u nich po sobie: życzenie i przywłaszczenie (niewiele sobie robią skrupułu co do wartości drugiego), szybkie przywłaszczenie, radość z posiadania i postępowanie na korzyść posiadanego.
193.
Dowcip Kanta. – Kant chciał w uderzający „cały świat” sposób dowieść, że „cały świat” ma słuszność – był to tajemny dowcip tej duszy. Pisał przeciw uczonym na korzyść przesądu ludu, lecz dla uczonych, a nie dla ludu.
194.
Człowiek „otwartego serca”. – Ów człowiek postępuje prawdopodobnie zawsze wedle utajonych zasad: bo nosi zawsze przystępne zasady na języku i nieomal w otwartej ręce.
195.
Śmiech bierze! – Patrzcie no! Patrzcie! Biegnie precz od ludzi – ci jednak biegną za nim, ponieważ on biegnie przed nimi – ależ bo są też stadem!196.
Granica naszego słuchu. – Słyszy się tylko te pytania, na które jest się w mocy znaleźć odpowiedź.
197.
Przeto baczność! – Niczego nie udzielamy tak chętnie drugim jak pieczęci tajemnicy – wraz z tym, co pod nią.
198.
Przykrość dumnego. – Dumnemu sprawiają przykrość nawet ci, którzy go naprzód posuwają: z gniewem patrzy na konie swego wozu.
199.
Szczodrość. – Szczodrość jest u bogatych często tylko rodzajem nieśmiałości.
200.
Śmiech. – Śmiać się znaczy: cieszyć się z cudzej szkody, lecz z czystym sumieniem.
201.
Pochwała. – W pochwale jest zawsze pewnego rodzaju zgiełk: nawet w pochwale, którą oddajemy samym sobie.
202.
Marnotrawca. – Nie jest on jeszcze tak ubogi, jak ów bogacz, który cały swój skarb już raz przeliczył – marnotrawi ducha swego z nierozumem marnotrawczyni przyrody.
203.
Hic niger est. [oto jest czarny (charakter); Horacy, Satyry I, 4, w. 85] – Zazwyczaj nie ma on żadnej myśli – lecz wyjątkowo przychodzą mu złe myśli.
204.
Żebrak i dworność. – „Nie jest się niegrzecznym, jeśli się stuka kamieniem do drzwi, u których brak dzwonka” – tak myślą żebracy i potrzebujący wszelkiego rodzaju; lecz nikt nie przyznaje im słuszności.
205.
Potrzeba. – Potrzeba uchodzi za przyczynę powstawania: w rzeczywistości jest ona często tylko skutkiem tego, co powstało.
206.
Podczas deszczu. – Deszcz pada i myślę o biednych ludziach, którzy się teraz tłoczą do kupy, ze swymi licznymi troskami, niewćwiczeni do ich ukrywania, więc każdy gotów i pełen dobrej woli zadawać ból drugiemu i sprawiać sobie nawet przy niepogodzie mizerny rodzaj przyjemności. – To, tylko to jest ubóstwem ubogich!
207.
Zazdrośnik. – Oto zazdrośnik – nie należy mu życzyć dzieci; zazdrościłby im, ponieważ nie może stać się już dzieckiem.
208.
Wielki mąż! – Z tego, że ktoś jest „wielkim mężem”, niekoniecznie jeszcze wynika, że jest mężem; może jest on tylko chłopcem lub kameleonem wszystkich wieków życia, lub zaczarowaną samicą.
209.
Pewien rodzaj pytania o uzasadnienia. – Istnieje sposób pytania nas o nasze uzasadnienia, wobec którego zapominamy nie tylko o naszych najlepszych uzasadnieniach, lecz także czujemy budzącą się w nas przekorę i odrazę do uzasadnień w ogóle – bardzo ogłupiający sposób pytania i nie lada fortel ludzi o tyrańskich skłonnościach.210.
Miara pilności. – Nie należy chcieć przewyższyć pilności swego ojca – to przyprawia o chorobę.
211.
Tajni wrogowie. – Móc sobie tajnego utrzymywać wroga – to zbytek, na który moralność nawet wysoko nastrojonych duchów nie bywa zazwyczaj dość bogata.
212.
Pozory łudzą. – Umysł jego ma złe maniery, jest skwapliwy i jąka się z niecierpliwości: więc nie przeczuwa się nawet, w jakiej duszy o długim oddechu i szerokiej piersi jest u siebie.
213.
Droga do szczęścia. – Pewien mędrzec zapytał błazna, jaka jest droga do szczęścia. Ten odparł bez zwłoki, jak ktoś, którego pytają o drogę do najbliższego miasta: „Podziwiaj samego siebie i żyj na ulicy!”. „Stój, zawołał mędrzec, wymagasz za wiele, wystarczy już podziwiać samego siebie!” Błazen odparł: „Lecz jakże można podziwiać się nieustannie, nie pogardzając nieustannie?”.
214.
Wiara uszczęśliwia. – Cnota daje szczęście i pewnego rodzaju błogość tylko tym, którzy mają silną wiarę w swą cnotę – lecz nie owym subtelniejszym duszom, których cnota polega na głębokiej nieufności ku sobie i ku wszelkiej cnocie. Ostatecznie więc i tutaj „wiara uszczęśliwia”! – a nie, zważcie dobrze, cnota.
215.
Ideał i materiał. – Masz tu dostojny przed oczyma ideał: lecz czy i ty jesteś tak dostojnym materiałem, by mógł powstać z ciebie taki obraz boski? A bez tego – czyż nie jest cała robota twoja barbarzyńskim rzeźbiarstwem? Lżeniem swego ideału?216.
Niebezpieczeństwo w głosie. – Mając zbyt donośny głos w gardle, niepodobna prawie myśleć o rzeczach subtelnych.
217.
Przyczyna i skutek. – Przed skutkiem wierzy się w inne przyczyny jak po skutku.
218.
Moja antypatia. – Nie lubię ludzi, którzy by wywierać działanie muszą pękać podobnie bombom, i w których bliży jest się zawsze w niebezpieczeństwie postradania słuchu – lub jeszcze czegoś.
219.
Cel kary. – „Celem kary jest poprawa tego, który karze”– oto ostatnia ucieczka obrońców kary.
220.
Ofiara. – O ofierze i ofiarowaniu myślą zwierzęta ofiarne inaczej niż widzowie: lecz nie pozwalano im od dawna dojść do słowa.
221.
Szacunek. – Ojcowie i synowie szanują się daleko więcej między sobą niż matki i córki
222.
Poeta i kłamca. – Poeta widzi w kłamcy swego mlecznego brata, któremu wypił ukradkiem mleko; tak więc pozostał ów nędznym i nie doszedł nawet do czystego sumienia.
223.
Wikariat zmysłów. – I oczy są do słuchania – rzekł pewien stary spowiednik, który ogłuchł; a pośród ślepców jest ten królem, kto ma najdłuższe uszy.
224.
Krytyka zwierząt. – Lękam się, że zwierzęta uważają człowieka za istotę sobie równą, która sposobem bardzo niebezpiecznym straciła zdrowy rozum zwierzęcy – za zwierzę niespełna rozumu, za śmiejące się zwierzę, za płaczące zwierzę, za nieszczęsne zwierzę.
225.
Naturalni. – „Zło wywierało zawsze wielkie wrażenie! A natura jest zła! Bądźmy więc naturalni” – tak wnioskują tajemnie wielcy ścigacze wrażenia wśród ludzkości, których się nazbyt często do wielkich zaliczało ludzi.
226.
Nieufni i styl. – Mówimy najsilniejsze rzeczy po prostu, pod warunkiem, że są wokoło nas ludzie, którzy wierzą w naszą siłę: takie otoczenie kształci „styl prosty”. Nieufni mówią emfatycznie, nieufni czynią emfatycznymi.
227.
Chybiony wniosek, chybiony strzał. – Nie może on owładnąć sobą: i z tego wnosi owa kobieta, że będzie łatwo nim owładnąć i zarzuca na niego swe sieci – biedaczka, wkrótce stanie się jego niewolnicą.
228.
Przeciw pośrednikom. – Kto chce pośredniczyć między dwoma odważnymi myślicielami, piętnowany jest miernością: nie ma oczu po temu, by widzieć jednokrotność; widzenie podobieństw i upodabnianie jest oznaką słabych oczu.
229.
Przekora i wierność. – Z przekory trzyma się on jakiejś rzeczy, którą na wskroś przeziera – nazywa to jednak „wiernością”.230.
Brak umiejętności milczenia. – Cała jego istota nie przemawia do przekonania – pochodzi to stąd, że nie przemilczał nigdy żadnego dobrego czynu, który spełnił.
231.
Gruntowni. – Powolni w poznaniu mniemają, że powolność właściwa jest poznaniu.
232.
Śnić. – Albo nie śnić wcale, albo zajmująco. Trzeba się nauczyć tak samo czuwać – wcale nie lub zajmująco.
233.
Najniebezpieczniejszy punkt widzenia. – To, co teraz czynię lub czego poniecham, jest dla wszystkiego, co przyjdzie, tak ważne jak największe wydarzenie przyszłości: z tej olbrzymiej perspektywy oddziaływania są wszystkie czynności jednakowo wielkie i małe.
234.
Pocieszająca mowa muzykanta. – „Życie twe nie dzwoni ludziom w uszy: dla nich żyjesz życiem niemym, a wszelka subtelność melodii, wszelki delikatniejszy pomysł kolejności i następstwa pozostaje dla nich skryty. Prawda: nie przechodzisz szeroką ulicą z muzyką pułkową – lecz przeto nie mają ci poczciwi przecie żadnego prawa mówić, że sposobowi twego życia zbywa na muzyce. Kto ma uszy, niech słucha”.
235.
Duch i charakter. – Niejeden dosięga szczytu dzięki charakterowi, lecz duch jego nie jest właśnie do tej wyżyny dostosowany – a niejeden odwrotnie.
236.
By tłum poruszyć. – Czyż ten, kto chce tłum poruszyć, nie musi być aktorem względem samego siebie? Czyż nie musi samemu sobie wpierw nadać groteskowej wyrazistości i całej swej osoby i sprawy przedstawiać w tym pogrubieniu i uproszczeniu?
237.
Uprzejmy. – „Jest on tak uprzejmy!” – Tak, ma zawsze przy sobie placek dla Cerbera, a jest tak bojaźliwy, że każdego za Cerbera uważa, i ciebie i mnie – to jest jego „uprzejmość”.
238.
Niezawistny. – Pozbawiony jest zawiści, lecz nie ma w tym jego zasługi: ponieważ chce zdobyć kraj, którego nikt jeszcze nie posiadł i nikt też nawet nie widział.
239.
Bezradosny. – Jedyny bezradosny człowiek wystarczy już, by całemu domostwu nadać trwałą ponurość i posępne niebo; i tylko cudem dzieje się, że tego jednego brak! – Szczęście jest daleko mniej zaraźliwą chorobą – skąd to pochodzi?
240.
Nad morzem. – Nie zbudowałbym sobie domu (i potrzebne to nawet do mego szczęścia nie być właścicielem domu!), gdybym jednak musiał, to bym wybudował go, jak niejeden Rzymianin, aż w morze – miałbym ja z tym pięknym potworem niejedną tajemnicę wspólną.
241.
Dzieło i artysta. – Artysta ten jest ambitny i nic więcej: w końcu jest dzieło jego tylko powiększającym szkłem, które ofiaruje każdemu, kto ku niemu spogląda.
242.
Suum cuique. [każdemu to, co mu się należy] – Aczkolwiek wielka jest moja chciwość wiedzy: to nie mogę wydobyć z rzeczy nic innego nad to, co już do mnie należy – posiadanie innych zostaje w rzeczach. Jakże to możliwe, by człowiek był złodziejem i rabusiem!243.
Początek „dobra” i „zła”. – Coś lepszego wynajdzie tylko ten, kto potrafi czuć: „to nie jest dobre”.
244.
Myśli i słowa. – Nie można i swoich myśli zupełnie oddać w słowach.
245.
Pochwała w wyborze. – Artysta wybiera swoje tematy: jest to jego sposób pochwały.
246.
Matematyka. – Chcemy dokładność i ścisłość matematyki wprowadzić we wszystkie umiejętności, o ile to tylko jest gdzieś możliwe; nie żebyśmy przypuszczali, że na tej drodze poznamy rzeczy, lecz by przez to ustalić nasz ludzki do rzeczy stosunek. Matematyka jest tylko środkiem do powszechnej i ostatecznej znajomości ludzi.
247.
Nawyknienie. – Wszelkie nawyknienie czyni rękę naszą dowcipniejszą, a dowcip nasz mniej rączym.
248.
Książki. – Cóż zależy na książce, która nas nawet nie unosi precz od wszystkich książek.
249.
Westchnienie poznającego. – „Och, ty chciwości moja! – W duszy tej nie mieszka wcale bezosobistość – raczej pożądająca wszystkiego osobistość, która by chciała przez wiele indywiduów patrzeć jak przez swoje oczy i chwytać jakby swymi rękoma – nawracająca jeszcze nawet po zagarnienie przeszłości osobistość, która niczego stracić nie chce, co by do niej w ogóle należeć mogło! O, ty płomieniu mej chciwości! Och, móc się odrodzić w stu istotach!” – Kto nie zna westchnień tych z doświadczenia, nie zna też namiętności poznającego.
250.
Wina. – Chociaż najbystrzejsi sędziowie czarownic, a nawet czarownice same, przekonani byli o winie czarownictwa, mimo to wina nie istniała. Tak ma się rzecz z wszelką winą.
251.
Nierozumiani cierpiący. – Wspaniałe natury cierpią inaczej, niż to sobie wyobrażają ich czciciele: cierpią najsrożej z powodu nieszlachetnych, małostkowych wzburzeń niejednej złej chwili, słowem z powodu zwątpień we własną wspaniałość – nie zaś z powodu ofiar i męczeństw, których od nich zadanie ich żąda. Dopóki Prometeusz lituje się nad ludźmi i ofiaruje się za nich, jest szczęśliwy i wielki w sobie; lecz gdy zazdrosny się staje o Zeusa i o hołdy, które składają mu śmiertelni – wtedy cierpi!
252.
Raczej być winnym. – „Raczej winnym pozostać, niż płacić pieniądzem, który nie nasz obraz nosi!” – Tego żąda nasza samowładcza udzielność.
253.
Zawsze w domu. – Pewnego dnia osiągamy swój cel i wtedy z dumą zwracamy uwagę na długie podróże, któreśmy dlań odbyli. W rzeczywistości nie zauważyliśmy, żeśmy podróżowali. Właśnie dlatego doszliśmy tak daleko, iż na każdym miejscu mniemaliśmy, żeśmy w domu.
254.
Przeciw zakłopotaniu. – Kto zawsze jest głęboko zajęty, jest hen ponad wszelkim zakłopotaniem.
255.
Naśladowcy. – A: „Jak to? Nie chcesz żadnych naśladowców?”. B: „Nie chcę, by mnie w czymś naśladowano; chcę, by każdy chadzał własną drogą, tak samo, jak ja to czynię”. A: „Więc?” –
256.
Naskórkowość. – Wszyscy ludzie głębocy pokładają szczęśliwość swą w tym, by być raz podobnymi do ryb latających i igrać na najwyższych szczytach fal; jako najlepsze cenią w rzeczach to, że posiadają one powierzchnię: ich naskórkowość – sit venia verbo [niech mi będzie wolno powiedzieć].
257.
Z doświadczenia. – Niejeden nie wie, jak jest bogaty, aż doświadczy, co za bogaci ludzie go okradają.
258.
Przeczyciele przypadku. – Żaden zwycięzca nie wierzy w przypadek.
259.
Z raju. – „Dobro i zło są przesądami Boga” – rzekł wąż.
260.
Tabliczka mnożenia. – Jeden nie ma nigdy słuszności: lecz od dwóch zaczyna się prawda. – Jeden nie może się dowieść: lecz dwóch nie można już zbić.
261.
Oryginalność. – Co to jest oryginalność? Coś widzieć, co jeszcze żadnego nie ma miana, jeszcze nazwane być nie może, jakkolwiek leży przed oczami wszystkich. Tacy już zwyczajnie są ludzie, że dopiero miano czyni im jakąś rzecz w ogóle widzianą. – Oryginalni byli też przeważnie nadawcami mian.
262.
Sub specie aeterni. [z punktu widzenia wieczności] – A: „Oddalasz się coraz szybciej od żyjących: wnet wykreślą cię z list swoich!”. – B: „Jest to jedyny sposób, by uczestniczyć w przywileju zmarłych”. – A: „W jakim przywileju?”. – B: „Że już nie można umrzeć”.
263.
Bez próżności. – Jeśli kochamy, to pragniemy, by braki nasze pozostały w ukryciu – nie z próżności, lecz aby nie cierpiała istota kochana. Tak kochający chciałby uchodzić za Boga – i to też nie z próżności.
264.
Co czynimy. – To, co czynimy, nie jest nigdy rozumiane, jeno chwalone lub ganione.
265.
Największy sceptycyzm. – Czymże są ostatecznie prawdy ludzkie? – Są to niedające się zbić błędy ludzkie.
266.
Gdzie okrucieństwa potrzeba. – Kto jest wielki, jest okrutny dla swoich cnót i względów drugorzędnych.
267.
Mając cel wielki. – Mając cel wielki, jest się nawet ponad sprawiedliwością, nie tylko ponad swymi czynami i sędziami swymi.
268.
Co czyni bohatera? – Iść naprzeciw zarazem najwyższemu swemu cierpieniu i najwyższej swej nadziei.
269.
W co wierzysz? – W to: że wagi wszystkich rzeczy na nowo trzeba oznaczyć.270.
Co mówi ci sumienie? – „Winieneś stać się tym, kim jesteś”.
271.
W czym leżą największe twe niebezpieczeństwa? – W litości.
272.
Co kochasz w innych? – Swoje nadzieje.
273.
Kogo nazywasz złym? – Tego, który chce zawsze zawstydzać.
274.
Co wydaje ci się najbardziej ludzkie? – Oszczędzić komuś wstydu.
275.
Co jest pieczęcią osiągniętej wolności? – Przestać się wstydzić samego siebie.