Emil Cioran
Fragmenty książki "Zły demiurg"
Gdyby wszelako jakoweś monstrum słodyczy, nie wiedzące, co to złość, zapragnęło się jej wyuczyć albo przynajmniej poznać jej wartość — sposobem dla niego najprostszym byłaby lektura kilku autorów kościelnych zaczynając od Tertuliana, a kończąc, powiedzmy, na św. Grzegorzu z Nazjanzu, śledzienniku, a jednak pisarzu mdłym, którego oracja przeciwko Julianowi Apostacie od razu budzi w nas ochotę do przejścia na pogaństwo. Cesarzowi nie przyznaje on żadnej zalety; ze źle skrywaną satysfakcją kwestionuje jego bohaterską śmierć w wojnie przeciw Persom, gdzie jakoby padł z ręki "barbarzyńcy parającego się fachem błazna, co ciągnąc za armią umilał żołnierzom wojenne trudy swymi krotochwilami i konceptami". Ani śladu w tej mowie elegancji, troski o wydanie się godnym takiego przeciwnika. Czymś zupełnie niewybaczalnym w przypadku świętego jest to, że Juliana poznał był w Atenach, gdzie obaj za młodu uczęszczali do szkół filozoficznych.
Doprawdy, obrzydliwy jest ton, w który uderzają obrońcy jakiejś sprawy — z pozoru wątpliwej, a w istocie wygrywającej — , niezdolni powściągnąć radość na myśl o swoim tryumfie ani oprzeć się pokusie obrócenia nawet swych trwóg w groźby. Tertulian, sardoniczny i rozedrgany, opisując Sąd Ostateczny (nazywa go "największym ze wszystkich widowisk"), wyobraża sobie, jak to będzie się śmiał na widok tłumu monarchów i bogów "wydających okropne jęki w najgłębszej otchłani..." Ta uporczywość, z jaką przypomina on poganom, że są zgubieni razem ze swymi bożkami, zaiste mogła rozdrażnić nawet ludzi najbardziej umiarkowanych. Apologetyka chrześcijańska, kontynuująca paszkwile udrapowane na traktaty, to szczyt zjadliwości w literaturze.
To nie perspektywa zbawienia, lecz — i to o wiele bardziej — zaciekłość wobec świata starożytnego nadawała impet niszczycielskiemu zrywowi chrześcijan. W większości przychodzili oni z innych krajów, więc też zrozumiała jest ich furia wobec Rzymu. Jakiż jednak rodzaj szału pozostawał nawracającemu się na chrystianizm autochtonowi? Miał do dyspozycji o wiele mniej niż inni, otwierała się więc przed nim jedna tylko droga: znienawidzić samego siebie. Gdyby nie ta dewiacja nienawiści — zrazu osobliwa, potem zaraźliwa —, chrześcijaństwo pozostałoby zwyczajną sektą ograniczoną do klienteli cudzoziemskiej, mogącą, jako po prawdzie jedyna, bezboleśnie i bezkonfliktowo zamienić starych bogów na przybitego gwoździami trupa. Jeśli ktoś chciałby wiedzieć, jak sam zareagowałby na ów niespodziewany zwrot Konstantyna, niech postawi się na miejscu zwolennika tradycji, poganina dumnego ze swego pogaństwa: czy zgodziłby się na krzyż, czy mógłby tolerować na rzymskich sztandarach symbol hańbiącej śmierci? A jednak pogodzono się z tym; nam wszelako trudno jest wyobrazić sobie całą mnogość wewnętrznych klęsk, z jakich zrodziła się ta rezygnacja, niebawem już powszechna. O ile w porządku moralnym można ją potraktować jako ukoronowanie kryzysu, przyznając jej tym samym status wymówki bądź nawrócenia, to jawi się ona zdradą, gdy tylko spojrzymy na nią pod kątem politycznym. Wyrzec się bogów, co stworzyli Rzym, to wyrzec się samego Rzymu, aby wejść w alians "(...) z nową rasą ludzi urodzonych wczoraj, bez ojczyzny ni tradycji, sprzymierzonych we wrogości wobec wszelkich instytucji religijnych, ludzi ściganych przez prawo, powszechnie znanych z bezecności, ale chełpiących się tym otaczającym ich zewsząd wstrętem". Diatryba Celsusa pochodzi z roku 178. W niemal dwa stulecia później Julian natomiast napisze: "Niech będę okrzyknięty najgorszym oszustem, jeśli za panowania Tyberiusza czy Klaudiusza choćby jeden jedyny wybitniejszy umysł nawrócił się na idee chrześcijańskie".
Ta "nowa rasa ludzi" musiała niemało wysiłków dołożyć, nim wreszcie zabrała się do podboju tych delikacików. Jakże bo zaufać tym przybłędom z nizin społecznych, ludziom, których każdy gest budził pogardę? Właśnie: jak zaakceptować boga tych, którymi się gardzi, na dobitek boga dopiero co zmajstrowanego? Ponieważ starożytność była jedyną gwarantką prawowitości bogów, tolerowano ich wszystkich, jeśli tylko nie byli nazbyt świeżej daty. W omawianej sytuacji okolicznością szczególnie niemiłą była całkowita nowość Syna: ot, ktoś nam współczesny, parweniusz... Właśnie on — nie zapowiadany ani prefigurowany przez żadnego mędrca — odpychał i "szokował" najmocniej. Jego pojawienie się wzbudziło skandal, do którego trzeba było przywykać przez cztery stulecia. Na Ojca, starego znajomego, godzono się, toteż z powodów taktycznych chrześcijanie na nim właśnie się oparli i na niego się powołali; czyż sławiące go księgi, których ducha utrwalały ewangelie, zdaniem Tertuliana nie poprzedzały o wiele stuleci świątyń, wyroczni i bogów pogańskich? Owładnięty oratorską swadą apologeta twierdzi wręcz, że Mojżesz jest o kilka tysiącleci starszy od ruin Troi. Tego rodzaju brednie miały zażegnywać skutki wypowiedzi takich jak poniższa, pochodząca od Celsusa:
Ostatecznie Żydzi już wiele wieków temu uformowali się w jednolity naród, ustanowili dla siebie prawa, którymi kierują się do dzisiaj. Wyznawana przez nich religia — cokolwiek by się o niej rzekło, i jakkolwiek by ją oceniać — jest jednak religią ich przodków. Dochowując jej wierności czynią oni tylko to, co wszyscy inni ludzie zachowujący zwyczaje swoich krajów.
Hołdować przesądowi starożytności oznaczało pośrednio uznawać za jedynie prawowitych — bogów tubylczych. Chrześcijanie, powodowani kalkulacją, zamierzali wprawdzie respektować ten przesąd jako taki, ale nie mogli — nie narażając się na autodestrukcję — pójść dalej i przyjąć go ze wszystkimi jego konsekwencjami. Dla takiego na przykład Orygenesa bogowie etniczni byli bałwanami, przeżytkami politeizmu; już św. Paweł strącił ich do poziomu demonów. Judaizm uważał wszystkie te bóstwa, z wyjątkiem własnego, za fałszywe. "Jedyną ich przywarą — mówi Julian o Żydach — jest to, że starając się dogodzić swemu bogu nie dbają zgoła o innych". Jednocześnie wszakże chwali ich za niechęć do naśladowania mód w materii religijnej. "Unikam nowinkarstwa we wszystkim, szczególnie zaś, co się tyczy bogów" — oto wyznanie, które go zdyskredytowało; sięga się po nie, aby stemplować go piętnem "reakcjonisty". Ale jakimż to "postępem", pytamy, jest chrystianizm wobec pogaństwa? Nie ma wszak "skoku jakościowego" od jednego boga do innego, od jednej cywilizacji do innej — tak jak nie ma go między jednym językiem a drugim. Któż śmiałby głosić wyższość pisarzy chrześcijańskich nad pogańskimi? Taki na przykład św. Hieronim zwierza się nam, iż po przyjemnościach ponownej lektury Cycerona czy Plauta czuje awersję do czytania nawet Proroków, przecież górujących rozmachem i stylem nad Ojcami Kościoła. W owych czasach "postęp" ucieleśniał się w tych okropnych do czytania Ojcach; czyżby odwrócenie się od nich oznaczało przejście na stronę "reakcji"? Julian miał zupełną słuszność przedkładając nad nich Homera, Tukidydesa czy Platona. Jego edykt zakazujący chrześcijańskim profesorom objaśniania autorów greckich krytykowali bardzo ostro, we wszystkich epokach, nie tylko jego przeciwnicy, ale i admiratorzy. Istotnie, trudno go usprawiedliwiać, ale przecież można go zrozumieć. Miał do czynienia z fanatykami; żeby wzbudzić u nich szacunek, trzeba było od czasu do czasu uciekać się do przesady, jak oni, palnąć jakąś bzdurę pod ich adresem, bo inaczej pogardziliby nim i wzięli go za dyletanta. Dlatego zażądał od tych "wykładowców", aby naśladowali objaśnianych przez siebie pisarzy i podzielali ich poglądy na temat bogów. "Jeśli atoli sądzą, że owi autorzy mylili się w kwestiach najważniejszych, niechże idą do kościołów Galilejczyków komentować Mateusza i Łukasza!"
Starożytni uważali, że im liczniejszych bogów uznajemy, tym lepiej służymy Bóstwu, którego są oni jedynie aspektami, obliczami. Chęć ograniczenia ich liczby była świętokradztwem, eliminacja ich wszystkich na rzecz jednego — zbrodnią. Jej właśnie dopuścili się chrześcijanie. Ironia względem nich już nie wystarczała; choroba, jaką rozsiewali, zanadto się rozpanoszyła. Nie można już było odnosić się do nich w sposób beztroski; oto i źródło zajadłości Juliana.
Politeizm lepiej odpowiada rozmaitości tkwiących w nas inklinacji i impulsów, którym zapewnia on możność rozwoju, przejawiania się, ile że każdy z nich może wedle swej natury ciążyć ku bogu, jaki w danej chwili mu odpowiada. Cóż wszakże począć z jednym bogiem? Jak do niego podejść, jak go użyć? W jego obecności żyjemy zawsze pod presją. Monoteizm przygniata naszą wrażliwość, wgłębia nas, zacieśniając jednocześnie. Jest systemem ograniczeń przydającym nam wymiaru wewnętrznego z uszczerbkiem dla rozwoju naszych mocy, stawia wokół nas bariery, powstrzymuje ekspansję, miesza nam szyki. Żyliśmy z pewnością normalniejsi pod rządami wielu bogów niż pod jednym. Jakimż regresem jest monoteizm, gdyby za kryterium brać zdrowie.
Najpoważniejszym kłopotem chrześcijanina jest to, że świadomie może on służyć tylko jednemu bogu, choć w praktyce wolno mu oddawać się na służbę wielu (kult świętych!) Zbawienne to uzależnienie, bo dzięki niemu politeizm może mimo wszystko w sposób pośredni trwać nadal; inaczej nazbyt czysty chrystianizm z pewnością zaprowadziłby powszechną schizofrenię. Niech Tertulian się nie obrazi, ale dusza jest z natury pogańska. Pierwszy lepszy bóg jest dla nas — jeśli odpowiada na jakieś nasze pilne, naglące wymagania — ucieleśnieniem bujnej witalności, "smagnięciem biczem"; rzecz się ma inaczej, gdy został nam on narzucony albo nie odpowiada żadnej istotnej potrzebie.
Minucjusz Feliks w Okławiuszu, nim przystąpi do obrony stanowiska chrześcijańskiego, wkłada w usta Cecyliuszowi, przedstawicielowi pogaństwa, takie oto słowa: "Widzimy, że wszędzie czci się bogów krajowych: w Eleuzis — Cererę, we Frygii — Kybele, w Epidaurze — Eskulapa, w Chaldei — Bela, w Syrii — Astarte, w Taurydzie — Dianę, Merkurego u Gallów, a wszystkich ich razem — w Rzymie". Na temat zaś boga chrześcijańskiego, jedynego, który nie został zaakceptowany, dodaje: "Skąd on się wziął — ten bóg jedyny, samotny, opuszczony, którego nie zna żaden wolny naród, żadne państwo?" Wedle starego rzymskiego rozporządzenia nikomu nie wolno było czcić prywatnie bogów nowych bądź obcych, o ile nie zostali oni dopuszczeni przez państwo — mówiąc dokładniej, przez Senat, mający wyłączne prawo orzekania, którego boga można przyjąć, którego zaś należy odrzucić. Bóg chrześcijański, przychodzący z odległych peryferii cesarstwa i przenikający do Rzymu jakimiś niewyjaśnionymi sposobami, później miał zemścić się za to, że musiał przybywać po kryjomu.
Cywilizację zniszczyć można tylko niszcząc jej bogów. Chrześcijanie, nie śmiąc zaatakować imperium frontalnie, uderzyli w jego religię. Na prześladowania wystawili się tylko po to, by tym głośniej grzmieć przeciwko niej, by zaspokoić swój nienasycony głód nienawiści. Jakże byliby nieszczęśliwi, gdyby nikt nie raczył awansować ich do rangi ofiar! W pogaństwie złościło ich wszystko, nawet tolerancja. Mocni swymi niewzruszonymi pewnikami, nie byli zdolni zrozumieć, że można — na wzór pogan — poprzestawać tylko na prawdopodobieństwie lub wyznawać religię, której kapłani, zwyczajni urzędnicy nadzorujący dziwaczne obrzędy, od nikogo nie egzekwują pańszczyzny szczerości. Jeśli raz jeszcze sobie powiemy, że życie jest znośne tylko wówczas, gdy można zmieniać bogów, i że monoteizm zawiera w zalążku wszystkie formy tyranii — to przestaniemy litować się nad antycznym niewolnictwem. Lepiej było być niewolnikiem i móc wielbić boga, jakiego się chciało, niż być "wolnym" i mieć do wyboru jeden tylko rodzaj bóstwa. Wolność to prawo do różnicy; będąc pluralizmem zakłada ona rozproszenie absolutu, rozproszkowanie go na mnóstwo prawd równie zasadniczych i prowizorycznych. Gdzieś u fundamentów (albo w podświadomości, jeśli kto woli) demokracji liberalnej tkwi politeizm; i na odwrót, wszelki ustrój autorytarny jakoś łączy się z zamaskowanym monoteizmem. Przechodząc na chrześcijaństwo poganin natychmiast popadał w nietolerancję; ciekawa to konkluzja monoteistycznej logiki. Ach, lepiej już pójść na dno razem z tłumem bogów usłużnych, niż prosperować pod skrzydłami despoty! Teraz, gdy w braku konfliktów religijnych mamy do czynienia z ideologicznymi, staje przed nami ten sam właściwie problem, który nękał schyłek starożytności: jak tu zrezygnować z wielu bogów na rzecz jednego? — z tą tylko poprawką, że żądana od nas ofiara sytuuje się niżej, na poziomie już nie bogów, lecz poglądów. Z chwilą gdy jakieś jedno bóstwo czy doktryna zgłasza pretensje do supremacji, wolność jest zagrożona. Jeśli w tolerancji widzimy wartość najwyższą, wszystko to, co na nią dybie, należy uznać za zbrodnię — na pierwszym zaś miejscu akcje nawracania, w których zawsze poza wszelką konkurencją był Kościół. Jeśli zaś przesadnie odmalowywał on srogość znoszonych przez siebie prześladowań i komicznie wyolbrzymiał liczbę swych męczenników, to dlatego, że sam będąc przez czas tak długi siłą opresyjną, musiał swoje występki ukryć pod jakimiś szlachetnymi pozorami. Czyż puszczanie płazem zgubnych doktryn nie byłoby z jego strony zdradą wobec tych, co się zań poświęcili? Wiernością tedy powodowany Kościół zabrał się do niszczenia "zbłąkanych"; w ten sposób, po czterech stuleciach cierpienia prześladowań, sam mógł prześladować przez następnych czternaście. Oto tajemnica, cud jego długowieczności. Nikt nigdy nie pomścił męczenników w sposób bardziej metodyczny i zaciekły.
Chrystianizm narodził się i rozkwitł w nienawiści do wszystkiego, co nie było nim. Ta nienawiść podtrzymywała go przez całą jego drogę; u kresu tej drogi wygasa również jego nienawiść. Chrystus nie zstąpi powtórnie do piekieł; złożono go do grobu i tym razem tam już pozostanie. Prawdopodobnie nie dźwignie się z niego więcej, gdyż nie ma już kogo zbawiać ani na powierzchni ziemi, ani pod nią. Kiedy myślimy o wybrykach towarzyszących jego przyjściu, trudno nam nie wspomnieć słów Rutiliusza Namacjanusa, który zawołał: "Jaka to szkoda, że bogowie zrządzili podbój Judei!"
Tłum. Ireneusz Kania